Na palcach jednej ręki można policzyć trenerów, którzy bezpośrednio po pracy z polskimi zespołami wyjechali za granicę i zrobili tam karierę. Tymczasem okazuje się, że w zamierzchłych czasach, gdy piłka nożna być może już nie raczkowała, ale jeszcze ostrożnie chodziła, jeden z nich prosto z Krakowa trafił do… Barcelony. Poznajcie Imre Pozsonyiego.
Droga do Polski
Jak to w tamtych czasach bywało, niemal każdy trener najpierw sam grał w piłkę. Nie inaczej było z Pozsonyim. Urodzony w 1880 roku, występujący na pozycji środkowego napastnika, Imre (w zagranicznych źródłach wymieniany jako Jesza) swą zawodniczą karierę spędził w swej ojczyźnie. Zresztą jego pierwsze próby trenerskie również miały miejsce na rodzimej ziemi. Najważniejszym wydarzeniem, gdy sam kopał piłkę, był dla niego zapewne pierwszy występ w reprezentacji. Nie mógł go jednak ciepło wspominać – Węgrzy przegrali z Austrią 0:5, a sam Imre więcej w kadrze nie zagościł.
W 1921 roku wyemigrował do Polski, gdzie ściągnęła go Cracovia, widząc w trenerze MTK idealnego człowieka na poprowadzenie zespołu do sukcesów. W tamtych latach wiele polskich klubów, jeszcze w erze futbolu amatorskiego, decydowało się na zatrudnienie zagranicznych trenerów. Z drugiej strony – część zespołów w ogóle nie miała szkoleniowców. Węgrzy to naród, który uczył Polaków jak grać w piłkę, a Pozsonyi jest tu jednym z najlepszych przykładów.
Krakowska szkoła
Pierwszych mistrzostw Polski, w roku 1920, nie udało się dokończyć. Przeszkodziła wojna z bolszewikami. Turniej o mistrzostwo rozgrywano wtedy nie na szczeblu centralnym, a uczestniczyły w nim zespoły, które wywalczyły o ten przywilej po zwycięstwie nad lokalnymi rywalami. Cracovia, z Pozsonyim na ławce, znalazła się wśród pięciu drużyn, które grały o miano najlepszej drużyny w kraju. Zanim jednak do tego doszło, węgierski trener dał Polsce coś znacznie ważniejszego…
A mianowicie – choć nie w pojedynkę – „zaszczepił” na polskiej ziemi coś, co potem miało stać się znane jako krakowska szkoła piłkarska. O co chodzi? Z grubsza o to, by grać szybko, dokładnie i po ziemi, konstruować akcje w oparciu o wymianie takich podań.
Gra przyziemna jest najszybsza i najpewniejsza. Piłka podana ostro, ale przy ziemi, szybciej dochodzi do celu niż podana górą
Pisał w książce „Gole, faule i ofsaidy” Stanisław Mielech, zawodnik Cracovii z czasów Pozsonyiego. Wszystko to miało prowadzić do „naśladowania MTK”, co Węgier uznał za najlepszą drogę do sukcesu. Zresztą słusznie. W Polsce na tyle ceniono jego usługi, że w trakcie pracy z krakowskim zespołem, poprowadził też naszą reprezentację narodową w jednym meczu – z Węgrami. Niestety, Polska przegrała 0:1.
Krakowska szkoła szybko okazała się najskuteczniejszą. Przejęły ją inne drużyny, ale zanim to nastąpiło, jeszcze w roku 1921, Imre Pozsonyi, wraz ze swymi zawodnikami, tryumfował. Na osiem spotkań w turnieju o miano mistrza Polski, Cracovia wygrała siedem, zremisowała raz i cieszyła się z wywalczonego tytułu. O tyle szczególnego, że przyznano go po raz pierwszy w historii. A Pozsonyi stał się jego głównym architektem.
A jak do tego doszło? Zajrzyjmy jeszcze raz do książki Stanisława Mielecha:
Drugim trenerem piłkarskim, którego uważa się za współtwórcę „szkoły krakowskiej”, był I. Pozsony. W roku 1921 doprowadził on drużynę Cracovii do zdobycia mistrzostwa Polski w rekordowej formie, bo bez jednej porażki. Pozsony położył nacisk na kondycję fizyczną i na taktykę. Mówiono, że „Cracovię postawił na kółkach”, bo kazał nam biegać wkoło boiska. Piłki sam nie kopał. Wyszperaliśmy jednak, że grał w reprezentacji Węgier na pozycji środkowego pomocnika i to uratowało jego opinię w naszych oczach. Był znakomitym gimnastykiem i teoretykiem, znawcą stylu szkockiego, którego zawiłość umiał bardzo przystępnie tłumaczyć. Robił to nie na boisku, lecz w kawiarni Bizanca. Maczając palce w piwie wykreślał nam na blacie stolika pozycje zawodników i wyjaśniał, jak w danej pozycji należy zagrać, jak się ustawić, jak uwolnić od przeciwnika itp. Była to wspaniała szkoła taktyki.
Na tyle wspaniała, że w kolejnych latach po usługi Węgra sięgnęła wielka Barcelona.
Katalońska przygoda
Źródła nieco kłócą się na temat roli Pozsonyiego w katalońskiej drużynie. Niektóre z nich podają, że już w roku 1918 (a więc jeszcze przed przygodą z Cracovią) przybył do Hiszpanii po raz pierwszy, by pracować z grupami młodzieżowymi, które właśnie wtedy rozpoczęto w Barcelonie tworzyć. Inne widzą go w Blaugranie od grudnia 1922 roku, kiedy to miał zostać asystentem Jacka Grenwella, a gdy ten się z klubem pożegnał – pierwszym trenerem. Jednakże tylko tymczasowo, na dwa miesiące, po których zatrudniono Spouncera. Problem w tym, że tego ostatniego… część ze źródeł pomija zupełnie.
Co więc jest pewne? To, że w 1924 roku Imre Pozsonyi objął we władanie pierwszy zespół Barcelony, który samodzielnie prowadził przez rok (lub nie, o tym za chwilę). Dokładniej rzecz ujmując: 47 spotkań. 30 z nich wygrał, 8 przegrał, 9 zremisował. Wystarczyło to do zdobycia mistrzostwa Katalonii oraz Pucharu Hiszpanii. W czasach, gdy nie rozgrywano ogólnokrajowych rozgrywek ligowych, było to jedyne takie trofeum, które w praktyce wyłaniało najlepszą hiszpańską drużynę. W roku 1925 została nim właśnie Barcelona.
I tu trzeba jednak uważać na szczegóły. Część źródeł podaje, że to z Pozsonyim na ławce Duma Katalonii wywalczyła Puchar Króla. Druga część, że Węgra już wtedy w klubie nie było, a został zwolniony jeszcze w grudniu 1924 roku – zresztą, gdy już przytaczana jest ta informacja, różne są powody rozstania Węgra i Barcelony. Niestety, w przypadku pracy byłego szkoleniowca Cracovii w Blaugranie niewiele jest rzeczy, które można uznać za pewnik. Niemniej, ponieważ prowadził Dumę Katalonii w mistrzowskim sezonie, bez względu na to, czy faktycznie dowodził drużyną w finale, ma zapisane na swoim koncie zdobycie Pucharu Króla.
Po rozstaniu z Hiszpanią Pozsonyi skierował swe kroki w stronę Dinama Zagrzeb (wtedy nazywanego Gradanskim), z którym (jakżeby inaczej!) zdobył mistrzostwo Jugosławii. Trzecie w historii klubu. Bez trofeów zakończyła się za to jego krótka przygoda z rodzimym Ujpestem. Po niej wyjechał z ojczystego kraju. Tym razem znacznie dalej.
Amerykański koszmar
Ameryka od zawsze była snem dla emigrantów. Dla Pozsonyiego miała stać się horrorem, choć najpierw odwiedził sąsiedni Meksyk. Tam, zajmując miejsce na ławce Real Club España, w sezonie 1929/30 sięgnął po swój ostatni mistrzowski tytuł. W czwartym klubie, wliczając zwycięstwo w Pucharze Króla, z pięciu jakie prowadził. Osiągnięcie godne pozazdroszczenia.
Również i z meksykańskim zespołem szybko się jednak pożegnał, nie zostając w nim na kolejną kampanię. Wyjechał do USA, a tam popadł w zapomnienie. Zmarł w roku 1932, w wieku zaledwie 52 lat, żyjąc w biedzie. Na pewno do dziś pamięta się o nim w tej części Krakowa, która przywdziewa barwy Cracovii. To w końcu on dał jej pierwsze mistrzostwo Polski.