Odżył stary demon reprezentacji Hiszpanii, ale ciężko wskazać kto go wskrzesił. La Roja odpada z trzeciego turnieju w takich samych okolicznościach – patentowanej nijakości.
„Grali jak nigdy, przegrali jak zawsze” – tak zwykło się mówić o La Seleccíón, zanim złote pokolenie ś.p. Luisa Aragonésa i Vicente del Bosque uwolniło się od tej turniowej klątwy. Po meczu z Rosją śmiało możemy przemodelować to powiedzenie: grali jak zawsze i przegrali jak zawsze.
Pozwólcie, że wczorajszy mecz pozostawię bez komentarza. Piłkarze Fernando Hierro sami zadbali o materiał dowodowy w ich sprawie. 1114 wymienionych podań i tylko jedna bramka – samobójcza! Nie trzeba być wyrafinowanym taktykiem, żeby stwierdzić, że Hiszpanie dobrze zorganizowanym Rosjanom nie wyrządzili żadnej krzywdy, a ci drudzy zakpili z byłych mistrzów świata. Niepotrzebny był detektyw i wspinanie się na drzewa, żeby podejrzeć trening Sbornej – wiadome było, że gospodarze turnieju zaryglują się. Hierro zlekceważył to i wybrał najgorszy z możliwych systemów, wrócił do schyłku ery del Bosque; ale paradoksalnie otworzyło mi to oczy i wybudziło z przekonania, że w ostatnich kilkunastu miesiącach coś drgnęło w reprezentacji Hiszpanii.
Skrót meczu Hiszpania-Rosja w cztery sekundy. pic.twitter.com/ySpVJ3AQiU
— Michał Majewski (@MajewskiMichal) July 1, 2018
Szukanie winnych
Jak zawsze, po mundialowej klapie trzeba znaleźć winnych. To, co od tygodnia przerabiamy nad Wisłą, przeniosło się za Pireneje już trzeci raz w ciągu czterech ostatnich lat. I normalnie wystarczyłoby wskazać palcem winowajców, ale w moim odczuciu nie do końca jest nim szef federacji, Luis Rubiales, ani Julen Lopetegui, ani też selekcjoner-strażak Hierro.
Ten pierwszy miał prawo czuć się oszukany przez Lopeteguiego. Rubiales poszedłby w ogień za Baskiem. Już przed mistrzostwami przedłużył mu kontrakt o kolejne dwa lata, z nadziejami, że to dopiero początek współpracy. Podpisanie umowy z Realem było więc biletem w jedną stronę i chyba sam Lopetegui zrozumiał powagę sytuacji, kiedy pokornie przyjmował zwolnienie. Wątpię, by sprawę można było załatwić po dżentelmeńsku, bo niedżentelmeńskie samo w sobie było ogłoszenie „transferu” na Santiago Bernabéu dwa dni przed pierwszym gwizdkiem w Rosji. Ale ciężko też zwalić wszystko na byłego selekcjonera, bo dostał propozycję-marzenie, której nawet po wygranym mundialu już by nie otrzymał. Jeśli więc rozwiniemy skalę winy, to uważam, że nowy szkoleniowiec Królewskich był bardziej winny od Rubialesa, ale nie na tyle, by wziąć na siebie brzemię pt. Rosja 2018. Bo projekt Lopeteguiego zapowiadał się więcej niż obiecująco, tak samo jak jego współpraca z szefem RFEF-u, którego honor za pięć dwunasta został zdzielony obuchem.
Pozostaje więc trzeci. I tutaj też trudno obciążyć Fernando Hierro. Były kapitan La Roja jak dotąd parał się trenerką w drugoligowym Oviedo, ale zdaje się, że porzucił trenerskie aspiracje, gdy rok temu został dyrektorem sportowym La Selección. „Powrót do fachu” spadł na niego nagle, był do niego nieprzygotowany. Samo podglądanie treningów Lopeteguiego nie miało prawa przynieść pożądanych owoców, nie mówiąc już o absurdalnie brzmiącej „kontynuacji myśli” Baska, która przewinęła się przez prasę zaraz po jego zwolnieniu. Owszem, można było wsadzić na rodeo selekcjonera kadry U-21, Alberta Celadesa, bo ten brał udział w przygotowaniach w Rosji, ale po chwili zastanowienia to też wydawało się bezsensowne. Nie jest tajemnicą, że to Celades mógłby być „kontynuatorem” Lopeteguiego, niemniej niepowodzenie w Rosji spaliłoby mu most do posady, do której zapewne jest przygotowywany w przyszłości (nie tej najbliższej).
W ten oto sposób wracamy do punktu zero. Nie ma wyraźnie winnego. Kubeł pomyj na jednego z wymienionych, czy też na któregokolwiek piłkarza, zakrawałby na szukanie kozła ofiarnego. A tak naprawdę największym błędem, który ciągnie się do dziś jest to, że hiszpański futbol wciąż nie rozliczył się z historią.
Spóźniona zmiana
Wielu uważa, że ta reprezentacja „skończyła się” na mistrzostwach w Brazylii. Fakt, od 2014 roku potrzebny jest wstrząs, który zmieni oblicze drużyny narodowej z kraju Picassa, ale poszedłbym jeszcze dalej. Ta ekipa potrzebowała zmian już po polsko-ukraińskim Euro. Że La Roja po finale w Kijowie była przejedzona sukcesami, najlepiej zilustrował Puchar Konfederacji rok później. Hiszpanie przeszli fazę grupową, a potem przeczołgali się do decydującego meczu, ale wiele trudu kosztowały ich zwycięstwa z Urugwajczykami i Włochami (0:0 w meczu, 7:6 w karnych!). Canarinhos byli już poza zasięgiem.
Był to moment, w którym del Bosque powinien wpuścić do akwarium nowe rybki. Tym bardziej, że fiasko podczas Pucharu Konfederacji nie byłoby czymś, co by zniesmaczyło kibiców. Sfinks na przedmundialową próbę generalną zabrał do Kraju Kawy dwudziestu (!) zawodników, którzy rok wcześniej wznosili Puchar Henriego Delaunaya. Nowościami na liście byli César Azpilicueta, Roberto Soldado i David Villa, który EURO 2012 stracił przez złamaną nogę. Do blamażu i tak doszło, a przyszłość pokazała, że nie wyciągnięto z niego żadnych wniosków. Siermiężna armia del Bosque (tym razem wzbogacona o Davida de Geę, Koke, Diego Costę i… Juanfrana z Xabim Alonso) drugi raz wybrała się do Brazylii, lekceważąc objawy futbolowego przejedzenia. Dla La Furia Roja ciężkostrawne okazały się holenderskie pomarańcze i chilijskie przyprawy, które urozmaiciły MŚ 2014.
Największy piłkarski frazes stał się rzeczywistością. U piłkarzy z Półwyspu Iberyjskiego wyczerpała się formuła. I taktyczna, i sportowa, choć to drugie brzmi absurdalnie, kiedy zaglądamy do studni hiszpańskich talentów. Co więcej, samemu selekcjonerowi brakowało pomysłów, ale za zasługi dostał dwa lata na naprawę. Efekt końcowy, EURO 2016, znamy doskonale. Dopiero wtedy RFEF obudził się, o czym najlepiej mówiły kandydatury faworytów po schedę po VdB. Konkurs na selekcjonera szybko ograniczył się do Marcelino i Lopeteguiego, a o wyborze drugiego zadecydowało to, że wówczas był bezrobotny. Niemniej obaj słyną z tego, że nie straszne im zmiany, w których rolę główną odgrywa młodzież.
Lopetegui ogląda i płacze (albo ze śmiechu, albo dlatego, że jego pomysły poszły się moczyć). #WorldCup
— Tomasz Pietrzyk (@tomek2648) July 1, 2018
Lopetegui wykonał swoje zadanie godnie. Zrobił to, o czym marzyłaby każda ekipa – z młodzieżówki do dorosłej reprezentacji wprowadził pół składu. Sęk w tym, że to wszystko spóźnione było minimum o dwa lata. Sfinksowi zabrakło odwagi, żeby podziękować Xaviemu, Xabiemu Alonso i Ikerowi Casillasowi, czekając, aż sami zejdą ze sceny. W tym czasie „marnowały się” roczniki, którym wczoraj na tle Rosji brakowało nie tylko zaradności na boisku, ale turniejowego doświadczenia, które powinni już zdobyć. Nie jako rezerwowi, ale jako liderzy. Nie ma przypadku w tym, że złote pokolenie La Roja „urodziło się” po odważnej decyzji Aragonésa, który jedną ręką po mundialu w Niemczech sprzątnął z kadry Raúla, Luisa Garcíę, Pablo Ibáñeza czy jeszcze wcześniej Fernando Morientesa – tych, którzy grali jak nigdy, a przegrywali jak zawsze.
Wszystko zaczyna się od nowa
A co z tiki taką, która jakby stała się przekleństwem? Okazuje się, że największa broń sprzed niemal dekady nie była naładowana amunicją. Od razu mówię – wymienienie tysiąca podań nie byłoby złym pomysłem, gdyby nie to, że okazało się sztuką dla sztuki. Tiki taka, jaką znamy z guardiolowskiej Barcelony, przeszczepiona na grunt reprezentacji, potrzebuje jednak arytmii, złamania schematu. Mówiąc wprost – jest skuteczna dopiero wtedy, kiedy jedno na dziesięć podań przyspiesza tempo gry, najlepiej w strefie zagrożenia. Lopetegui ujarzmił ją, bo wprowadził do niej element nieprzewidywalności – agresywną grę na skrzydłach, której wczoraj zabrakło nawet gdy kosztem Iniesty na placu pojawił się Marco Asensio.
Oglądam ten mecz i ciągle mam z tyłu głowy słowa Pepa Guardioli. "Tiki-taka, gdy podajesz dla samego podawania, bez agresywności, to środek zastępczy. To gówno". #WorldCup
— Tomasz Cwiakala (@cwiakala) July 1, 2018
Hiszpanię czeka bowiem kilka kolejnych zmian personalnych, które wpłyną na system gry. Czerwonokrwistej koszulki nie założą już Iniesta i Piqué, a w ich miejsce prawdopodobnie przyjdą Rodri Hernández, Carlos Soler czy Unai Núñez i Yeray Álvarez – młodzi, piekielnie zdolni, ale – co też istotne – ukształtowani na boisku w czasach, gdy tiki taka zaczęła być albo wypierana, albo modyfikowana. Czy to ten element, który rozstrzygnie na kolejnym turnieju?
I na koniec, hołd wypada oddać Andrésowi Inieście, który zasłużył na lepsze pożegnanie z narodowymi barwami. Legendarna „szóstka” jeszcze kilka tygodni temu mówiła: „Nie chcę myśleć, że to mój ostatni mundial. Będę go traktować jak pierwszy”. Don Andrés nie mógł wtedy przypuszczać, że turniej w Rosji skończy się dla niego rzeczywiście tak, jak zakończyły się jego pierwsze mistrzostwa w Niemczech. Tam też Hiszpanie polegli w 1/8 finału, ale wówczas był to zwiastun lepszych czasów, które wyreżyserował zawodnik z Fuentealbilli.