Nie ponieśliśmy porażki i gratulujemy Barcelonie. Zakończą ten sezon niepokonani – mówił po niezwykle emocjonującym El Clasico, Zinedine Zidane. Kto więc w tych rozgrywkach jest największym przegranym?
70 punktów. Tyle łącznie może zgarnąć tegoroczny mistrz Polski. Znając Ekstraklasę, zapewne Legia bądź Jaga (bo Lech chyba już się z walki o mistrzostwo wypisał), jeszcze potknięcia zaliczą i ostatecznie do zdobycia tytułu będzie potrzebna mniejsza liczba oczek. Dodajmy, że zwycięzca rodzimych rozgrywek ligowych najprawdopodobniej będzie miał minimum 10 porażek na koncie… W 37 spotkaniach to wynik dość pokaźny jak na drużynę walczącą o końcowy tryumf.
Tymczasem w La Liga Barcelona dzielnie brnie do końca sezonu bez choćby jednej porażki na koncie. Podopieczni Ernesto Valverde uzbierali już 90 punktów. To nie wszystko. Barierę siedemdziesięciu oczek przekroczyły zespoły Realu i Atletico, ponoć walczące już tylko w pucharach – mimo tego ze sporym dorobkiem punktowym i kolejno sześcioma i pięcioma porażkami. Czwarta Valencia na dwa mecze przed końcem sezonu ma punktów 67 i prawdopodobne, że do 70 też dobije. Ten sam sport, te same zasady, zupełnie inna rzeczywistość.
To wszystko dzieje się w lidze, w której pewnie nawet zespoły ze strefy spadkowej sprawiłyby polskim drużynom solidnego łupnia. Deportivo, Malaga i Las Palmas koncertowo zawaliły sezon, a mimo to sportowo przecież nie są aż tak słabe. Różnic w lidze nie neguję, one są i to ogromne, ale w trakcie jednego konkretnego meczu – wszystko się może zdarzyć. Nawet drużyny z najniższych miejsc mogą zagrozić potentatom.
Dochodzimy więc do momentu kiedy musimy stwierdzić jedno – Barcelona już dokonała czegoś niebywałego. W moich oczach nawet ewentualna przegrana w jednym z ostatnich dwóch spotkań niczego nie zmieni. 36 meczów ligowych bez porażki, to brzmi niewiarygodnie. Odstawienie mocnych rywali jak Real i Atleti o dwie długości. 5:0 w finale Pucharu Króla z Sevillą, która dotarła do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Sezon idealny. Czy można go popsuć jedną porażką?
To samo jednak możemy powiedzieć o zespołach z Madrytu. Real ma swoje problemy. Cały czas trwa dyskusja, czy Benzema to świetny napastnik, który dobrze rozgrywa piłkę, a może jednak poziom najwyżej na Ekstraklasę. Pojawiają się przeróżne opinie – zazwyczaj kompletnie skrajne. Debata na temat tego czy Cristiano Ronaldo to top czy jednak już tylko poziom Grzegorza Bonina trwa nieustannie. Jedni go uwielbiają inni krzyczą, że dostawia tylko nogę. Portugalczyk rozegrał 42 mecze, w których trafiał do bramki rywali 43 razy. Pomijając już to, że część bramek gwiazdora to prawdziwe perełki, już za sam słup stojący w polu karnym i notujący takie liczby dzisiaj trzeba by było zapłacić grubo ponad 100 milionów euro.
Real Madryt jest w finale Ligi Mistrzów, bliski trzeciego tytułu z rzędu. Rzeczy absolutnie bezprecedensowej, której najprawdopodobniej nikt nie powtórzy przez wiele lat. O ile oczywiście europejska dominacja „Królewskich” nie będzie trwała w najlepsze. Po swoje kolejne trofeum zmierza również Atleti. Nie udało się wygrać Champions League? Czas na Ligę Europy.
Przez to jak wyrównana jest rywalizacja na najwyższym poziomie dochodzimy do absurdu. Barcelonę czy Real traktuje się jako wielkich przegranych, w momencie kiedy sezon jedni i drudzy mogą zakończyć jako zwycięzcy i drużyny, które dokonały czegoś niespotykanego. Podobnie jest zresztą z rywalizacją Messi – Ronaldo. Zwolennicy jednego czy drugiego prześcigają się w sformułowaniach mających na celu poniżyć drugiego. Zupełnie nie rozumiem po co.
A nie rozumiem tego, bo w momencie kiedy ja zupełnie zachorowałem na piłkę nożną, mogłem wymienić jednym tchem ze trzydziestu wielkich piłkarzy, o których można byłoby debatować tydzień. Każdy kolejny wskazany jako ulubiony piłkarz, nie brzmiałby głupio, a został przyjęty z szacunkiem i uśmiechem na twarzy. Batistuta, Ronaldo, Trezeguet, Inzaghi, Szewczenko, Del Piero, Bergkamp, Suker czy Mijatović… Wymieniać można w nieskończoność, to przecież tylko zawodnicy atakujący, operujący w napadzie. Dzisiaj natomiast różnicuje się nawet dwóch monopolistów. Doszukuje się detali i wyolbrzymia się je do maksimum.
Tylko po co? Tak jak Cristiano i Messi są wielcy, tak historycznych rzeczy dokonuje w tym sezonie zarówno Barcelona jak i Real, a swoją cegiełkę może dołożyć również Atleti. Punkt honoru jakim jest dokopanie rywalowi przesłania sukces. Zabiera satysfakcję ze świętowania, a wręcz z tej celebracji robi bardziej szopkę niż prawdziwą radość. Pokazało to właśnie El Clasico. Najważniejszy nie jest sukces, a potknięcie przeciwnika. Martwi mnie, że wraz z odejściem zawodnika o takiej klasie jak Andres Iniesta, stopniowanie doskonałości nabierze zupełnie innego wymiaru i zabrniemy w jeszcze większy absurd, niż ten w którym teraz tkwimy. Zamiast mówić o dobrym, świetnym bądź doskonałym sezonie, widzimy tylko wyniki fatalne albo idealne. Nie ma nic pomiędzy.
Más allá de lo sucedido en el terreno de juego, el de ayer será recordado como el #Clásico de @andresiniesta8, un clásico de verdad. Se te echará de menos, amigo
Beyond what happened on the pitch, last night's will be remembered as Iniesta's Clásico. You will be missed, my friend pic.twitter.com/WVzNQA7ugh— Sergio Ramos (@SergioRamos) May 7, 2018
PS. – Będzie nam Ciebie brakować, przyjacielu – napisał o Inieście Sergio Ramos na swoim instagramie. Po zakończonym spotkaniu obrońca Realu poprosił pomocnika Barcelony o koszulkę. Choć sam nigdy nie byłem wielkim fanem tego zawodnika, wyjątkowości i klasy tak na boisku jak i poza nim, odbierać mu nie można. Natomiast defensor zespołu z Madrytu pokazał, że nawet kontrowersyjna postać może zachować ludzką twarz. Oby tak częściej.