La Liga to dwie, w porywach trzy drużyny – tak o hiszpańskich rozgrywkach myśli zapewne wielu fanów Premier League i nie tylko. Czy to się niebawem może zmienić?
W sezonie 1999/00 sensacyjnie mistrzem Hiszpanii zostaje Deportivo. Rekordowo niski wynik – zaledwie 69 punktów – wystarczył do świętowania historycznego tryumfu. W najbliższym czasie nie miało się wcale wydarzyć nic podobnego, a jednak. Rok 2002. Koniec sezonu. Valencia z 75 punktami sięga po mistrzostwo Hiszpanii. Za jej plecami plasuje się – drugi rok z rzędu tuż za mistrzem – Deportivo. Real i Barcelona walczyły tylko o 3 miejsce. We wcześniejszych latach dwie największe hiszpańskie marki wyprzedzały również Athletic, Real Sociedad i kilka innych ważnych graczy na Półwyspie Iberyjskim. O duopolu mowy nie było.
Jak wygląda dziś sytuacja, wszyscy wiemy. Od kilku lat rządy dwóch klubów zmieniły się w walkę trzech zespołów. Nie zmienia to jednak faktu, że sezon 2001/02 był ostatnim, w którym ktoś z dwójki Real – Barcelona nie zajął miejsca w czołowej dwójce ligi. Od tamtej pory wręcz najczęściej spotykanym rezultatem i to z zastraszającą częstotliwością, była ta dwójka na czele.
Jako fan La Liga i jej oddany wyznawca, mam już dość słuchania o braku rywalizacji czy piłkarskich emocji. Ten sezon wielokrotnie udowodnił, że w Hiszpanii prawdziwych horrorów zdecydowanie nie brakuje – i nie chodzi tutaj o Zombies Calientes del Getafe. Szalone mecze Girony i Betisu, zupełnie nieprzewidywalne Villarreal i Sevilla, rosnąca w siłę Valencia, mocno trzymające się Atletico oraz zaskakująco przyjemne Getafe – nawet mimo prostego i defensywnego stylu gry. Sąsiadujące Ogórki z Leganes też są niczego sobie, a Eibar zwłaszcza w pierwszej połowie rozgrywek mógł naprawdę imponować. To sezon 2017/18 w pigułce. A przecież Athletic, Real Sociedad, Celta czy Espanyol – to zespoły, które przy mniejszych lub większych poprawkach, również mogą stanowić solidną siłę w La Liga.
Nie o peletonie dzisiaj jednak, a o grupie pościgowej. To właśnie przez jej pryzmat ocenia się dzisiaj hiszpańskie rozgrywki. Właśnie jej siłą mierzymy możliwości całej ligi, wychodząc z założenia, że „co tam Barca i Real, czy nawet Atleti, skoro nikt inny się nie liczy”. A patrząc na Sevillę i Villarreal z tego sezonu, faktycznie widać różnicę gigantyczną. To właśnie oni stanowią wyznacznik, bo w ostatnich latach najczęściej znajdują się tuż za plecami wielkiej trójki.
Problem w tym, że w lidze to nie te dwie ekipy stanowią grupę pościgową. Kij w szprychy wsadziła już Valencia, a niesamowicie dzielnie radzi sobie Betis. To projekt, za który najmocniej trzymam kciuki. Klub z tradycjami, zapleczem, oddanymi fanami, mający prężnie działającą akademię i co najważniejsze, niesamowicie miły dla oka. Mimo średniego początku sezonu, obecnie Betis wydaje się pewniakiem do europejskich pucharów. Całe szczęście, bo to miejsce w którym można liczyć na coś więcej niż tylko jednorazowy wyskok w postaci lepszego sezonu i zjazdu do bazy.
Dlaczego więc poruszam w ogóle temat Griezmanna? Barcelonie czy Realowi bardzo łatwo utrzymać się na topie. Jeżeli nawet jeden czy drugi zawodnik odejdzie bądź zakończy karierę, zaraz można kupić drugiego. Nie jest to żaden problem, bo tym klubom zwyczajnie prawie nikt nie odmawia. Jedynie jednostkowe przypadki, a i to zazwyczaj z powodu wyboru tego drugiego klubu, po prostu. Ewentualnie większej kasy.
Atleti wspięło się bardzo wysoko i pokazało, że na tym poziomie potrafi się utrzymać dłużej. Nie wiemy natomiast co może się stać po odejściu Francuza. W Madrycie mogą doznać olśnienia i dokonać kolejnego genialnego zakupu na pozycję napastnika – przed Griezmannem udawało się to wielokrotnie, z drugiej strony ewentualny brak godnego następcy mógłby spowodować wolny, ale jednak zjazd. Ofensywa opiera się głównie na Francuzie, a samą defensywą mecze trudno wygrywać, co zresztą często i tak było bolączką Atleti, które ewidentnie potrzebuje drugiego działa. Jeśli straci pierwsze, może się zrobić nieprzyjemnie.
La Liga potrzebuje silnego Atleti, zwłaszcza w momencie gdy w czołówce naprawdę może się zrobić gęsto. Nie zrozumcie mnie źle, po jednym lepszym sezonie Valencii czy Betisu nie chcę odtrąbić, że już lada chwila Real i Barcelona będą musiały bać się o miejsce w Lidze Mistrzów. Kiedy jednak dwie odradzające się ekipy wskoczą na ten odpowiedni poziom, dobrze byłoby widzieć tam też drugą drużynę z Madrytu. Zwłaszcza, że osunięcie się Atleti może stworzyć… większą, nijaką grupę drużyn, które będą tracić wiele punktów do czołowej dwójki i wrócimy do sytuacji, którą znamy doskonale sprzed ery Simeone. Wierząc oczywiście w zdolności transferowe klubu z Madrytu, na wszelki wypadek proszę: Zostań Pan, Panie Griezmann.
PS. A dla fanów Barcelony i Realu rywalizacja to też coś dobrego. Zapatrzenie w jednego ligowego rywala niczym zdrowym nie jest, a zespołom topowym przyda się trochę więcej intensywnych spotkań. Inaczej kończy się potem lekceważeniem i katastrofami jak ta Barcelony z meczu z Romą czy męczarnie Realu z Juventusem.