Można powiedzieć: wszystko OK. Hiszpania wygrała, zapisała trzy punkty w niełatwej grupie, udanie zainaugurowała EURO 2016. Ale jak się przypatrzeć, to szału nie było, du… – tfu, tyłka! – nie urwało.
Nie oszukujmy się. Hiszpania była statyczna. W okolicach 70. minuty mój wzrok podążał po meblach w pokoju. Czesi dostali od del Bosque prezent i sami sobie winni, że w końcówce pozwolili rywalowi wcisnąć bramkę. Pavel Vrba zaryglował drużynę przed polem karnym, a z prawej strony podwoił nawet zasieki. Bał się nowej La Roja, tej ze sparingów. A tu Sfinks wskrzesił ducha Brazylii, po to, żeby we Francji urżnęli mu łeb ponownie na oczach świata. Co więcej – umieranie swojej filozofii ogląda ze spokojem na twarzy. Z Czechami się udało, z Turcją pewnie też wyjdzie, ale (daj Boże!) w ćwierćfinale będzie niewesoło.
Przez 90 minut spotkania w Tuluzie, wchodziłem w polemiki na twitterze, bo na wiele spraw mam odmienne zdanie niż inni. Nie znam też pomeczowych relacji (wymówek/usprawiedliwień?) z ust samych bohaterów, bo dzielę się swoimi przemyśleniami chwilę po ostatnim gwizdku Szymona Marciniaka. Wezmę w obiektyw każdego z osobna, ale ocen w usystematyzowanej skali im nie wystawię. Bo to – wybaczcie oburzenie i frustrację – zakichany obowiązek selekcjonera, żeby wyciągnąć wnioski po kiepskim spotkaniu. Nie spoglądam też na żadne statystyki, żeby liczbami nie wciskać Wam kitu, że Fábregas rozegrał świetne zawody.
David de Gea. Dobry wybór. Sfinks nie ugiął się prasie, napędzanej przez poirytowanych seksaferą kibiców (tych samych, którzy tydzień wcześniej publicznie wyznawali miłość DDG), i odstawił Casillasa na boczny tor. Pracy nie miał wiele, ale kiedy przyszła jedna jedyna akcja Czechów, uratował tyłek kolegom.
Juanfran. Miernie. Dużo się podłączał do ofensywy, sporo mieszał w defensywie przeciwnika, ale kompletnie nic z tego nie wychodziło. A jak przyszło co do czego, to koledzy psuli jego pracę. Może bardziej samolubny Bellerín więcej by dziobnął?
Sergio Ramos. Bez zarzutu. Nie rozpisuję się, bo harówki w destrukcji nie miał.
Gerard Piqué. Wicekról. Jeżeli sympatycy La Selección niemiłosiernie gwiżdżą na Gerarda za jego gadki i zachowania, to teraz powinni mieć jaja urządzić mu owacje na stojąco. Piqué – owszem – jest mocny w gębie, ale akurat ta moc nie zostaje w szatni. Jest taka niepisana zasada, że jeżeli wynik nie idzie po myśli, to Piqué wchodzi do przodu i robi swoje. Zrobił.
Jordi Alba. Momentami zadowalający. Trochę jak Juanfran – wybiegany. Różnica taka, że obrońca Barcelony musiał współpracować z Nolito, kiedy Juanfranowi David Silva zostawiał całą strefę. Lepszego na lewą obronę nie ma, więc ciągnięcie dyskusji o Albie jest bezsensowne. Ale bez dwóch zdań przydałby mu się mocny konkurent, jakiego w Barcelonie i La Roja nie ma.
Sergio Busquets. Nieźle. Z początku speszony, nabierał pewności z minuty na minutę. Był poprawny, a na nic więcej nie pozwoliła mu taktyka Sfinksa. Silva, Iniesta i Fábregas przed nim nie potrzebowali czwartego do towarzystwa, więc Busiemu zostało tylko czyszczenie, choć po prawdzie: a) nie miał czego zamiatać, b) mógłby zaskoczyć prostopadłymi, przeszywającymi piłkami z wewnątrz pola, c) nominalnie nie musi być defpomem. Podpowiem: wszystkie odpowiedzi są poprawne.
Andrés Iniesta. Król. Zamknął dyskusję, jakoby reprezentacja była otwarta dla niego za zasługi. Zerwał też z „mitem 116. minuty”. Sam wątpiłem w Don Andrésa, więc szczypię się w język. To gwiazda, crack. Na nim kolejni selekcjonerzy powinni budować drużyny. Iniesta jest największym wygranym meczu z Czechami. Nie dość, że grał najlepiej i zamknął usta krytykom, to jeszcze sam, bez sygnału Sfinksa wdrożył Plan B. Wymowne jest zresztą to, że zwycięskiego gola wypracowali Ci, którzy nie wahali się postawić na procedurę awaryjną: Iniesta i Piqué.
Cesc Fábregas. Dramat. Najbardziej niewytłumaczalne ogniwo w układance del Bosque. Miał być „liderem” zmiany pokoleniowej, ale: po pierwsze – zmiana nie miała miejsca, po drugie: Fábregas i lider to antonimy. Kim zatem jest Cesc w drużynie Sfinksa? Na to pytanie nie odpowiedział na boisku. Jeżeli przeciw Turcji nie wystąpi Koke, to pomocnik Chelsea powtórzy dzisiejszy wyczyn – będzie się plątał pod nogami Iniesty i Silvy.
David Silva. Przeciętnie. Nie wykorzystał roli „wolnego elektronu”. W praktyce wygląda to tak, że Silva narzuca tempo grze La Selección. Na początku dozował je naprzemiennie, co wprowadzało rywala w ślepy zaułek, ale z czasem piłkarze Vrby otrząsnęli się i wszystko potoczyło się po staremu. Czyli… jak w szczypiorniaku. Akcje Hiszpanów toczyły się jak piłce ręcznej. Wzdłuż koła (tutaj pola karnego), od prawej do lewej i z powrotem. Momentami żałowałem, że Marciniak nie mógł odgwizdać gry pasywnej i oddać piłki Czechom, co wiele mówi o dyspozycji zawodnika, który z przyzwolenia del Bosque może być wszędzie.
Nolito. Powyżej przeciętności. Na Andaluzyjczyku wszyscy powiesili psy, bo nie wychodziły mu zwody – jego autorskie zagrania. Ja jednak będę go bronił tak długo, jak przyjdzie mu przywdziewać reprezentacyjny trykot. Nolito zdecydowanie wyłamywał się z taktycznej przeciętności Sfinksa, i jeśli tylko udałby mu się jeden z manewrów, opinia o nim odwróciłaby się o 180 stopni. Tak samo jest w Celcie – zanim wgryzie się w pole karne, zepsuje 70% piłek. Ale jak już to zrobi, to przeciwnikowi opadają ręce i chęć do gry, a on sam uwierzywszy w siebie nabiera rozpędu. Poza tym, selekcjoner zawsze mógł wybrać gorzej – Pedro.
Álvaro Morata. Słabo. Nie zapanował nad polem karnym, ale to nie jego wina, że Czesi schowali się za podwójną gardą w swojej szesnastce. Więcej pretensji mam o to, że świadomy braku przestrzeni przed bramką Petra Čecha, napastnik Juventusu nie podłączył się do gry przed szesnastym metrem, przez co i pomocnicy nie mieli wariantów rozegrania. Nie można też winić del Bosque, że postawił na Moratę, bo w sparingach spisywał się rewelacyjnie, co nie zmienia faktu, że nieporozumieniem będzie, jeśli już Turków nie będzie terroryzować Aritz Aduriz.
Vicente del Bosque mógł zmienić obraz całego widowiska w każdym momencie. Możemy się ze sobą nie zgadzać co do personaliów w wyjściowej jedenastce, ale na ławce rezerwowych Sfinks posiadał całą paletę wariantów pobudzających grę La Roja. Tymczasem selekcjoner przeprowadził trzy zmiany 1:1 (wszystkie co najmniej dziesięć minut za późno): Aduriz za Moratę (ta jeszcze wybaczalna), Thiago za Fábregasa i Pedro za Nolito. Co miało się zmienić?
Nie sądzę, żeby del Bosque durnie brnął w ślepą uliczkę niczym romantyk, zdając sobie sprawę, że gra o zachowanie własnego honoru. Problem musi być zakopany znacznie głębiej. Może to nie ze Sfinksem źle się dzieje, tylko on sam stracił panowanie nad szatnią i rozpieszczonym podopiecznym brakuje motywacji do wykonywania poleceń selekcjonera? W jednym musimy się zgodzić – Vicente del Bosque po EURO 2016 musi odejść na zasłużoną emeryturę, a kolejny sternik powinien zacząć się uśmiechać do Denisa Suáreza, Saúla, Iñakiego Williamsa i całej rzeszy tych Hiszpańskich piłkarzy, którym będzie się chciało chcieć. A póki co trzeba jakoś dokończyć francuski turniej bez kolejnej plamy, żeby „nowi” nie mieli pod górę już na starcie.