Lipiec 2016. „Hamburg ma mini Messiego!”, „Messi z Bałkanów w HSV!”, „Messi z Chorwacji w Bundeslidze!”… W mediach, zwłaszcza tych związanych z Die Rothosen, zapanowała euforia. Oto i Hamburg będzie miał swojego piłkarskiego Mesjasza!
Po latach posuchy wreszcie na Volksparkstadion miał się pojawić ktoś, kto porwie trybuny i wyciągnie zespół z wieloletniego marazmu. W ciągu ostatnich sześciu lat HSV ściągnęło do siebie blisko 50 piłkarzy, wydając na nich niemal 120 milionów euro. Większość z tych transferów była nieudana, a pozostała część… jeszcze gorsza. Co do Alena Halilovicia panowało powszechne przekonanie, że tym razem Didi Beiersdorfer umiejętnie ulokował pieniądze, płynące szerokim strumieniem od hamburskiego Mateschitza, czyli zakochanego w HSV po uszy, kontrowersyjnego ale i oddanego klubowi bez granic, niemieckiego przedsiębiorcy Klausa-Michaela Kühne. Tak, to miało być to okienko, w którym powinien nastąpić długo oczekiwany zwrot. Wszystko dzięki sprowadzonemu ze Stuttgartu Filipowi Kosticiowi i pozyskanemu z Barcelony Alenowi Haliloviciowi. To miały być transfery nadające nowy wizerunek wyśmiewanemu w Niemczech na każdym kroku Hamburgowi. Transakcje zwiastujące nową politykę transferową klubu, popartą wreszcie jakąkolwiek filozofią. Beiersdorfer chciał, by HSV szło drogą obu Borussii i odważnie stawiało na młode, diabelnie zdolne talenty.
I stąd ten lipcowy triumfalizm. Zresztą, w Hamburgu ostatnimi czasy z reguły bywa tak, że najbardziej się cieszą przed sezonem. W jego trakcie powodów do radości ubywa z każdym kolejnym meczem. Transfer Halilovicia o tyle rozbudził nadzieje, że hamburczycy od dłuższego czasu szukali kreatywnej „10”. Na pierwszy rzut oka wszystko się zgadzało. Chłopak z łatką wonderkida, najlepiej czujący się na deficytowo obsadzonej w zespole pozycji, symbolizujący nowe rozdanie w drużynie Die Rothosen. Można było zakładać, że wejdzie do ligi z drzwiami i framugą, tymczasem wykopyrtnął się już na progu. Pierwsza konferencja prasowa w Hamburgu, Dietmar Beiersdorfer językiem charakterystycznym dla Pepa Guardioli oznajmił wszem i wobec, że udało mu się ściągnąć nad Łabę „bardzo, bardzo, bardzo dobrego zawodnika”. Po czym za mikrofon chwycił sam Chorwat i wypalił, że Hamburger SV to jeden z największych klubów w Europie, a tak w ogóle, to jego wzorem od zawsze był Rafael van der Vaart, były już rozgrywający HSV. Zacząłem się zastanawiać, czy Alen aby na pewno wie, dokąd trafił, ewentualnie kto go tak parszywie oszukał. Z tym van der Vaartem też zresztą okrutnie przestrzelił, bo o ile euforia związana z przyjściem Holendra do Hamburga była spora, o tyle radość z jego odejścia była dwukrotnie większa. To właśnie Rafael utożsamiał w HSV sportowy zjazd po równi pochyłej w ostatnich latach. Kiedy wyobrażano sobie Die Rothosen na drugoligowych boiskach, nic nie przemawiało mocniej do wyobraźni kibiców w Niemczech niż zblazowany van der Vaart snujący się bez ochoty po szwabskich klepiskach w Sandhausen i Heidenheim.
A potem zaczął się okres meczów sparingowych, w którym ówczesny trener HSV Bruno Labbadia wystawiał Halilovicia wszędzie w ofensywie, tylko nie na jego koronnej pozycji, czyli na „10”. Już wtedy można było przypuszczać, że przy Kosticiu i Müllerze Chorwatowi u Labbadii bardzo trudno będzie wskoczyć do podstawowego składu. Halilovic spadał coraz niżej w hierarchii. Jeszcze na początku sierpnia był przybyszem z innej planety, wonderkidem, na którego cała niebieska część Hamburga czekała z wypiekami na twarzy, by pod koniec września z hukiem wylecieć z kadry meczowej HSV, przygotowującej się do prestiżowego pojedynku z Bayernem. Labbadia uznał, że w tej konfrontacji bardziej przyda mu się Nabil Bahoui, piłkarz raczej anonimowy, nawet dla uważnych obserwatorów bundesligowej sceny. „Potrzebujemy w tym meczu graczy, którzy są zmotywowani i mają w sobie ogień!” – uzasadniał swój wybór w – nomen omen – płomiennej przemowie na przedmeczowej konferencji.
Oliwy do ognia dolał w międzyczasie jego ojciec, który w wywiadzie dla Sport Bilda stwierdził, że wiele osób odradzało jemu i jego synowi transfer do Hamburga z uzasadnieniem, że Labbadia nie jest trenerem lubiącym stawiać na młodzież. Zdradził też, że już od dwóch lat Dietmar Beiersdorfer czynił podchody pod ten transfer. Wywiad ukazał się w niemieckiej prasie cztery dni przed ogłoszeniem kadry HSV na rzeczony wyżej mecz z Bayernem…
I powoli wszystko zaczęło się łączyć w spójną całość. Transfer Halilovicia do Hamburga to przede wszystkim pomysł Dietmara Beiersdorfera, szefa zarządu HSV, który zwalniając Petera Knäbela, przejął też na siebie obowiązki dyrektora sportowego. Bruno Labbadia, choć zgłaszał potrzebę pozyskania zawodnika na pozycje numer „10”, szukał gracza w zupełnie innym typie. Gra HSV za Labbadii nie była zbyt skomplikowana i bazowała przede wszystkim na szybkości skrzydłowych, mających posyłać dośrodkowania na Lasoggę lub Wooda. Za plecami napastnika potrzebny był zawodnik o słusznych warunkach fizycznych, obdarzony na dodatek mocnym kopnięciem z dystansu, na wypadek, gdyby któryś z nich strącił za siebie piłkę. Takim kimś jest chociażby forowany przez Labbadię Michael Gegoritsch. A między Beirsdorferem i Labbadią dochodziło w ostatnim czasie do tarć. Ich koncepcje budowania zespołu nie były spójne i stąd też poniekąd kłopoty Halilovicia. Poniekąd, bo u kolejnego trenera – Markusa Gisdola – młody Chorwat także nie ma najwyższych notowań, a to pokazuje, że problemem Alena wcale nie była tylko i wyłącznie osoba Bruno Labbadii.
Dość brutalne, co? Ale i prawdziwe. Nie może być bowiem dziełem przypadku, że dwóch kolejnych trenerów nie dostrzega w Haliloviciu tego, co chcieliby w nim widzieć kibice Die Rothosen. Inna sprawa, że Hamburg to niezwykle specyficzne miejsce na futbolowej mapie Niemiec. HSV ma opinię klubu, w którym najłatwiej… oduczyć się grania w piłkę. Od kilku sezonów wręcz prosi się o spadek i wszystko wskazuje na to, że tym razem w końcu się doprosi. Dla Halilovicia oznaczałoby to prawdziwą katastrofą, ponieważ wciąż obowiązywałaby go czteroletnia umowa. Trudno też liczyć, że po tak fatalnym sezonie znajdzie się chętny na to, by wyłożyć na niego te kilka milionów euro, o powrocie do Blaugrany nie wspominając. Jeszcze wczoraj Alen grał na chwałę Sportingu Gijon przeciwko Realowi Madryt, Barcelonie, Valencii czy Atlético, jutro może mierzyć swoje umiejętności z defensorami Erzgebirge Aue czy Würzburger Kickers. Po meczu z Borussią Dortmund, Halilović, który znowu nie zmieścił się w kadrze meczowej, próbował w cywilnych ciuchach dostać się do szatni BVB, by spotkać się z Markiem Bartrą. Niestety, nie udało się, bo porządkowi HSV nie rozpoznali swojego piłkarza i nie wpuścili go do strefy przeznaczonej dla zawodników gości…