
W Hiszpanii nie milkną echa starć pomiędzy Frente Atlético i Riazor Blues, w dziennikach pisze się o „przegranej futbolu”, chociaż wydarzenia w pobliżu stadionu Vicente Calderón z piłką nożną nie miały nic wspólnego. Co władze ligowe zamierzają zrobić z problemem grup kibicowskimi?
Nie tędy droga / Marek Batkiewicz
Diego Simeone podczas pomeczowej konferencji stwierdził, że źródłem incydentu nie jest futbol, a problem ma bardziej społeczny zakres. Początkowo wtórował mu dyrektor klubu, czyli Miguel Ángel Gil Marín: „Nie jestem wśród zwolenników rozwiązania Frente Atlético. Nie można generalizować. W grupie czterech tysięcy ludzi zawsze znajdzie się jakiś skurwysyn. Mam nadzieję, że osoby odpowiedzialne ostatnie wydarzenia zostaną zidentyfikowane, bo dla takiego motłochu nie ma miejsca w piłce nożnej. To nie jest futbol.” Wydawało się, że Bogu ducha winni członkowie fanklubu mogą spać spokojnie, ale pod wpływem nacisków ze strony Javiera Tebasa i całego związku, po dwóch dniach Los Rojiblancos wydali oficjalny komunikat dotyczący rozwiązania peñy liczącej ponad 4000 osób. Według prezydenta ligi, to dopiero początek i ultrasi docelowo mają zniknąć z kibicowskiej mapy Hiszpanii. Wszelkie jawne bądź niejawne próby współpracy z radykałami mogą się skończyć dla klubów karami finansowymi, ujemnymi punktami lub nawet degradacją.
Ta decyzja nie jest zdroworozsądkowa. Nie można obarczać winą Frente Atlético za wybryk kilkunastu idiotów, którzy pod ich szyldem ustawili się na bojówkę z kibolami Deportivo, Rayo oraz Alcorcón. Owszem, grupa kibicowska Los Colchoneros nie jest święta i czasami notowała ekscesy na tle rasistowskim, lecz płaciła wówczas adekwatne kary. Rozwiązanie fanklubu jest sankcją niedorzeczną, nawet w obliczu śmierci Jimmy’ego. W ustawce uczestniczyły nieprzypadkowe osoby, przykładowo wspomniany Jimmy był już kilkakrotnie karany za rozboje, kradzieże i handel narkotykami. Optymalne rozwiązanie sprawy surowo ukarałoby osoby, które były zaangażowane w niedzielne starcia i zwiększyłoby środki bezpieczeństwa, ponieważ nie wiedząc czemu, spotkanie pomiędzy Atléti oraz Dépor nie miało charakteru podwyższonego ryzyka. Na decyzji LFP ucierpi najbardziej doping, nikt przecież nie ukrywa, że po wykluczeniu Boixos Nois przez Laportę, Camp Nou bardziej przypomina piknik niż stadion piłkarski. A przecież Frente Atlético potrafiło na Stanford Bridge czy Anfield Road przekrzyczeć gospodarzy, natomiast grupa Herri Norte Taldea z Bilbao głośno dawała o sobie znać na Old Trafford. Sprawa nadal jest świeża, jednak zdążyła się pojawić wiadomość, iż Frente czeka tylko reorganizacja i zmiana nazwy na Atlético Fans Fondo Sur.
Była akcja, jest reakcja / Tomasz Zakaszewski
W odpowiedzi na niedzielne zajścia, tragiczne w sowim finale, rozpętała się medialna burza. Do gaszenia pożaru ruszył organizator rozgrywek i ministerstwo sportu. Mówi się o wielkich planach: “W maju krajobraz będzie nie do poznania.”- stwierdził sekretarz ministerstwa. Zapewne tak, jeśli zastaniemy krajobraz jak po wojnie nuklearnej przypominający Coliseum Alfonso Pérez (w Hiszpanii popularne są żarty jakoby typowym kibicem Getafe było puste niebieskie krzesełko tego obiektu). LFP jedną bronią próbuje strzelać na oślep do wszystkich fanów futbolu, a drugą wycelowaną ma we własną stopę – kluby. Środki jakie mają doprowadzić do zmian są po prostu absurdalne. Częściowe zamykanie stadionów można zrozumieć, ale odejmowanie punktów, a nawet relegacja?
Prawdą jest to, że liczba incydentów z udziałem radykalnych kibiców z roku na rok wzrastała i koniecznością stały się bardziej zdecydowane działania. Szkoda, iż władze ligi przysypiały, a dopiero po fakcie chcę pokazać jak bardzo są aktywne oraz zdeterminowane. Dobrym rozwiązaniem byłoby zwiększenie kontroli nad fanklubami oraz wyrzucenie z nich osób, które wielokrotnie wchodziły w konflikt z prawem. Oddzielenie ziarna od plew. Dodatkowe środki bezpieczeństwa i większe kary pieniężne za incydenty.
Rozwiązanie fanklubów niczego nie zmieni. Kibole albo przemalują szyld, albo zejdą do podziemia. Za niedzielną ustawkę aresztowano 88 osób z obu stron, ligowa komisja ukarała ich pięcioletnim zakazem stadionowym i 60 tys. € grzywny, do tego dojdą oczywiście sankcje za zarzuty karne prokuratury. Samo Frente liczy jakieś 4000 kibiców. Gdzie było pozostałe 3950 osób? Dlaczego mają odpowiadać za czyny innych?
Umywanie rąk / Maciej Koch
W mojej opinii pomysł z zastosowaniem odpowiedzialności zbiorowej jest niewłaściwy. Wykopanie wszystkich skrajnych grup z hiszpańskich stadionów problemu nie rozwiąże, gdyż ten na trybunach w ogóle nie istnieje. Wszelkie przejawy przemocy mają miejsce poza stadionem.
W przypadku Atléti, zakaz wstępu dla członków El Frente może oznaczać koniec zorganizowanego dopingu i wspaniałej atmosfery, z której jest znany klub z nad Manzanares. Jednak w wymiarze długoterminowym takowa decyzja może wyjść madrytczykom na dobre. Frente zawsze sprawiało dużo problemów swojemu klubowi. To m.in. z powodu ich rasistowskich wyzwisk w meczu z Marsylią zamknięto Vicente Calderón na dwa mecze Ligi Mistrzów w sezonie 2008/09. Tej kary zresztą Frente UEFIE nie wybaczyło: hymn Champions League każdorazowo jest zagłuszany gwizdami i okrzykami „Puta Platini!”.
Decyzje oraz plany LFP to działania doraźne i sprytne umywanie rąk na przyszłość – bezczynności, ani zbagatelizowania problemu nikt nikomu nie zarzuci. Sęk w tym, że futbol ma tutaj drugorzędne znaczenie, dlatego zakaz stadionowy to żadne rozwiązanie. „To problem społeczny nie mający nic wspólnego z piłką nożną” – powiedział Cholo Simeone i znów trafił w punkt. Mam wrażenie, że wszyscy w tym zamieszaniu zapomnieli, gdzie leży problem. A ten należy zwalczać u źródła, a nie przy stadionowych bramkach.