
Kilka dni temu prezydent Espanyolu Joan Collet wyjawił, iż hiszpańskie kluby tracą cierpliwość względem rządu, który do końca minionego roku miał zatwierdzić rozporządzenie umożliwiające wspólną sprzedaży praw telewizyjnych. Władze przesunęły termin o miesiąc, ale i ten został przekroczony. Dlatego też Collet przyznał, że kluby są gotowe by za 2-3 tygodnie wstrzymać rozgrywki jeśli sprawa nie zostanie rozwiązana.
Ten moment musiał w końcu nadejść. Czy na zabranie głosu przez niektóre kluby miało wpływ przerwanie duopolu przez Atlético, co pokazało, że giganci nie są nie do zdarcia, a może brak postępów w działaniach LFP? Niezależnie od tego, co stanowiło kamyczek wywołujący lawinę, sprawa wygląda poważnie. Lecz czy na pewno? Już w 2012 roku „Marca” informowała o buncie 12 klubów, które sprzeciwiały się sporej władzy Realu i Barcelony przy ustalaniu godzin meczów. Teraz Collet poza Espanyolem wymienia jedynie Atletico i Valencię „i inne kluby”. Wygląda na to, że niektórzy sojusznicy prezydenta Espanyolu nie dają gwarancji solidarnego bojkotu spotkań, skoro nie są nawet wymienieni z nazwy.
Jak miałby więc wyglądać ów bojkot? Collet wspomina o jego początku za dwa-trzy tygodnie. Patrzymy więc na terminarz – 8 marca, na zakończenie niedzielnej serii meczów, zmierzyć mają się ze sobą Atlético i Valencia. Początek strajku właśnie na Vicente Calderon, w hicie kolejki, stanowiłby silny cios w hiszpański „beton” i jednocześnie akt ośmielający pozostałe, wciąż wahające się kluby.
Podobno jedyną osoba sprzeciwiającą się nowemu systemowi podziału tortu jest Florentino Perez. Jeżeli tak, to prezes Królewskich zapomniał najwyraźniej o swoich słowach sprzed kilku miesięcy, kiedy to mówił o zbyt dużej dysproporcji pomiędzy wpływami La Ligi i Premier League i konieczności znalezienia nowego rozwiązania. Parafrazując znane słowa pewnego polskiego polityka, tej siły Real i Barcelona już nie zatrzymają. Pod jednym warunkiem – reszta klubów musi solidarnie dołączyć do strajku. Tylko w tym przypadku Javier Tebas, Florentino Perez i pozostali (są tacy?) oporni ugną się przed falą domagającą się zmian.
Słowa Joana Colleta mogłyby zabrzmieć śmiesznie, gdyby ten nie miał tak znacznego poparcia wśród innych klubów. W końcu to włodarz Espanyolu, który nie jest potęgą La Liga. Ale prezydent katalońskiego klubu, wymieniając w gronie swoich największych sojuszników Atlético i Valencię, musi brzmieć groźnie. Sytuacja jest więc poważna, gdyż nawet drużyny, które są tuż za Realem i Barceloną na liście przychodów z praw TV, stawiają opór i mogą wziąć udział w strajku. Ba, Collet mówi nawet o wsparciu ze strony Bartomeu. Wydaje się, że wreszcie kluby zachowują się stanowczo w tej sprawie. Od wielu lat mówiło się o sprzeciwie odnośnie nierównemu systemowi dystrybucji, a zwłaszcza indywidualnemu podpisywaniu umów przez kluby. Krótko mówiąc, to istna głupota, która doprowadziła do tego, że jedna z dwóch najlepszych lig na świecie, ma mniej pieniędzy do rozdysponowania niż Serie A… Bez sensu jest porównywać La Liga do Premier League, bo to już jest przepaść.
Przez wiele wiele lat, mówiło się o możliwym proteście klubów, zawsze jednak brakowało jedności. Tym razem, jedynym, który się przeciwstawia, jest prezydent Realu Madryt. Czy protest klubów jest jednak realny? Trudno sobie wyobrazić taką sytuację mimo pozornej przynajmniej zgodności. Decydenci mogą być tego świadomi i wcale nie ugiąć się pod presją. Aczkolwiek, kto wie, być może już za dwa tygodnie będziemy świadkami epokowego wydarzenia? Bo bez względu na to, czy dojdzie do zmian, czy do protestu, to tak czy siak będzie to coś wielkiego. Oby jednak nie wyszło jak zwykle i nie skończyło się na obietnicach.
Słowa prezydenta Joana Coletta są przede wszystkim mocnym sygnałem pod adresem Ministra Kultury, Edukacji i Sportu – José Wenta oraz przewodniczącego Komisji Sportu – Miguela Cardenala, którzy są bezpośrednio odpowiedzialni za reformę umożliwiającą kolektywną sprzedaż praw telewizyjnych. Jak najbardziej zatrzymanie ligi jest ostatecznością, uzasadnioną jednak jeśli przedstawiciele władz jawnie łamią porozumienia z klubami. Terminy można odraczać w nieskończoność, ale La Liga i Liga Adelante nie mogą sobie pozwolić na to by politycy byli ich hamulcem.
Co jest przyczyną takich opóźnień ? Zwykła niekompetencja? Czy może jednak ścieranie się wpływowych grup interesu, które chcą ugrać coś dla siebie? Możemy spekulować. Na pewno byłbym daleki od wszelkich teorii spiskowych umieszczających w centrum wydarzeń prezesa Realu Madryt. Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to zapewne chodzi o pieniądze, a tu mówimy o dziesiątkach milionów euro. Los Blancos nie mają aż tak wiele do ugrania. Najwięcej na nowych rozwiązaniach stracą giganci medialni, jak np. MediaPro. Dużo taniej jest im podpisać indywidualne umowy z każdym klubem z osobna, niż wykupić pakiet całej La Liga. To właśnie z ich kieszeni planuje się dofinansowanie hiszpańskich rozgrywek, zatem trudno przypuszczać, iż stoją z boku i biernie przyglądają się jak LFP wyciąga rękę po ich portfele. Oby rzeczywiście hiszpańskie kluby wykazały się solidarnością oraz były gotowe nawet do strajku w obronie swoich interesów.