Historia jak z filmu. Oderwana od rzeczywistości. Skąpana w chwale idei. Trzy krótkie zdania, które obrazują najbardziej spektakularny transfer ligi argentyńskiej XXI wieku. 36-letni Daniele De Rossi mistrz świata z 2006 roku porzucił bogate, ale mało skomplikowane życie w Rzymie i zamienił je na kolorowe od niebezpieczeństw Buenos Aires. Człowiek, którego drzewo genealogiczne nie może pochwalić się ani jednym liściem świadczącym o latynoskim pochodzeniu. Gladiator, który na Stadio Olimpico stoczył niejedną potyczkę nie poszedł w ślady Totteiego, lecz zmienił kolor swojej zbroi na barwy złoto-niebieskie. Jak w człowieku, który miał w sobie tylko i wyłącznie marzenie o miłości oddalonej o przeszło tysiące kilometrów, zrodził się pomysł by go urzeczywistnić?
My name is Nico
Idea De Rossiego była jedynie papierowa. Ot, w młodości wzdychał do Diego Maradony i podziwiał w opasłych archiwach jego grę dla mało mówiącego mu klubu – Boca Juniors. Przez lata pełne oddania dla AS Romy, której deklarował miłość, zawsze pojawiała się pewnego rodzaju kochanka. Subtelna, pełna wdzięku i gracji, która nie tylko wyglądała zjawiskowo, ale i zmysłowo kusiła każdym słowem. Kiedy po 18 latach w klubie Giallorossi uznali, że związek między nimi a Daniele nie ma już większej racji bytu, z Buenos Aires zadzwonił telefon. To był Nicolas Burdisso, kompan De Rossiego z szatni z lat 2009-2014. Nicolas znał Boca od samej podszewki i przez okres wspólnej gry chętnie dzielił się historiami o klubie z Daniele. Fascynacja De Rossiego stała się obsesją. Zadania i możliwości Burdisso, który od zeszłego roku jest dyrektorem sportowym w Boca, nie ograniczały się do podawania yerby mate prezydentowi klubu, ale faktycznie polegały na budowie drużyny. Gdy tylko dowiedział się o pożegnaniu De Rossiego w Romie, nie zwlekał i wykręcił numer. Po pierwszym sygnale Daniele wysłuchał propozycji życia. Starannie przedstawionej oferty z klubu marzeń, o którym kiedyś tylko niewinnie rozmawiali.
Burdisso to bardzo wiarygodny człowiek. Rozmawiamy ze sobą dużo i choć nie pamiętam momentu złożenia mi oferty gry w Boca, to wiem z jaką pewną obawą to się dla mnie wiązało. Poznałem go jako człowieka prawdomównego. Zaufałem mu, więc dlatego jestem tutaj – Daniele De Rossi
Buenos Aires to nie Paryż, Szanghaj czy Nowy Jork. Na swój sposób odmienne, nieraz kolorowe, ale potrafi również odepchnąć człowieka z całą mocą brutalnej rzeczywistości. W zastygłym kadrze każdy jest piękny. Nawet bezzębny, gdy szeroko uśmiecha się do obiektywu. Dziś stolica Argentyny to wielkie miasto przepełnione tangiem, ale z czającymi się na każdym rogu niebezpieczeństwami. W wielu miejscach mocno zaniedbane, brudne i odstraszające – co niektórzy nazywają „szkołą przetrwania”. Nie wszędzie tak oczywiście jest. „Życie bywa trudne” – to może powiedzieć ci każdy. Ten który na koncie ma miliony, jak i ten co nie ma niczego. Inaczej jednak zabrzmi to w ustach człowieka, który jest tysiące kilometrów od Buenos a inaczej dla kogoś, który otwiera oczy i tam jest. Codziennie.
Chcę coś wyjaśnić. Moja rodzina nie boi się życia w Buenos Aires. Bo gdyby tak było, to nigdy bym nie trafił do Boca. Wszyscy jesteśmy szczęśliwi z możliwości życia tutaj.
Nie da się wmówić zawodnikowi z Europy, że przeprowadzka do Ameryki Południowej będzie dla niego sportowym awansem. Topowi piłkarze nie przenoszą się na kontynent amerykański, chyba że u schyłku swojej kariery. Finansowa przepaść to kolejny aspekt. A trudno gracza, nie tylko z takiego poziomu, przekonać do transferu samymi emocjami oraz pasją, jakie można usłyszeć i doświadczyć na stadionie. Doping faktycznie może imponować, ale jest prowadzony przez kibiców równie fanatycznych i oddanych klubowi, co niebezpiecznie destrukcyjnych dla pozostałych fanów. Zwłaszcza tych nieobytych z obowiązującymi tradycjami i „etykietą”. Pełno tam ludzi tak samo ciekawych Ciebie i Twoich doświadczeń, jak i tych co chcą z ciekawości buchnąć Ci pieniądze. Nie wszyscy tacy są, jednakże do planety Utopia jeszcze nikt nie dotarł. A przynajmniej ja takiego śmiałka nie poznałem.
Gdy mówiłem swoim kolegom i przyjaciołom o tym klubie, to wybór był dla mnie jasny. Boca jest podobna do Romy. Dla piłki nożnej fani żyją 24 godziny na dobę przez 7 dni w tygodniu. A i tak uznają, że to dla nich zbyt mało czasu. Jestem wręcz przekonany, że cokolwiek mnie tutaj spotka uczyni mnie to lepszym człowiekiem i zamknie moją piłkarską karierę.
Do Argentyny ciągnie najczęściej samych jej krajanów, którzy chcą wrócić do rodzin po swoich bardziej lub mniej owocnych karierach. Wracają bogatsi lub nieco mniej, ale za to z bagażem życiowych doświadczeń przywiezionych z różnych zakątków świata. De Rossiego nie łączy z Argentyną (a konkretnie z Boca) nic poza zdjęciami, które oglądał z niekłamanym podziwem jako dziecko, a potem jako dorosły facet z brodą. Ostatnim przypadkiem gracza niezwykle popularnego i rozpoznawalnego, którego przenosiny nad La Platę mogło budzić podobne zaskoczenie był David Trezeguet, również mistrz świata. Ale tylko na pierwszy rzut oka. Gdyby ktoś zaczął bliżej przyglądać się jego historii zaraz dowiedziałby się, że były francuski napastnik z pochodzenia jest Argentyńczykiem. Jego ojciec Jorge wiele lat spędził w Argentynie zanim na krótko nie wyjechał do Rouen, gdzie na świat przyszedł David. Po drugie, przygodę z piłką także zaczął Argentynie w barwach Platense. Po trzecie, gdy przychodził do River był wówczas podstarzałą gwiazdą tułającą się Emiratach Arabskich. Jego tożsamość stanowiła jedynie kupon, który odcinał od sławy z czasów Juventusu. Był także w miarę zdeklarowanym fanem River. Dołączył do klubu w 2011 oku, tuż po historycznym spadku Los Millonarios z Primera Division. W drugiej lidze do spółki z Fernando Cavanaghim czy Alejandro Dominguezem pomógł klubowi odbić się od dna, bijąc swoich przeciwników gradem bramek. Jednak po awansie do najwyższej klasy rozgrywkowej Trezegol już skutecznością i jakością nie błyszczał. W pewnym momencie, ówczesny trener River – Ramon Diaz – uznał Francuza za nieprzydatnego i mimo protestów kibiców Trezeguet przeniósł się do Newell’s Old Boys. Karierę zakończył w odległych Indiach, co dodaje jeszcze więcej goryczy do jego ostatnich lat w piłce.
✍ Daniele De Rossi firmó su contrato por una temporada y es nuevo refuerzo de #Boca. #BenvenutoDaniele ??#QuestoÉBoca ? pic.twitter.com/prX6ygZ5om
— Boca Jrs. Oficial (@BocaJrsOficial) July 26, 2019
De Rossi to jedna z żywych legend AS Romy. Może w ostatnim sezonie, nie grał jako podstawowy zawodnik, ale posiadał status o jakim mógłby pomarzyć nie jeden z nich. Gladiator, który nie silił się na dyplomację. Nie był też artystą techniki, ale jednym z najlepszych rzemieślników na świecie. Znał swój fach – piłka mogła przejść, ale rywal już nie. Znał swoją rolę i jednocześnie miał serce, które biło niezwykle mocno i nie dawało się poskromić. Był ostoją i bramą, otwierającą się na kibiców Romy a zamykaną dla przyjezdnych np. fanów Lazio. Twardy i bezkompromisowy w słowach i czynach. Ale jednocześnie po meczach wracał do domu, do codzienności z żoną i dziećmi – do gotowania obiadu, chodzeniem ze szmatką przy myciu okien (choć nie podejrzewam go o takie rzeczy) – i czasem do albumu ze zdjęciami. Miał w nim autograf od Diego Maradony, widok trybuny La Doce na Bombonerze, pocztówkę z Buenos Aires którą wysłał mu Nicolas Burdisso. Uśmiech z jakim spoglądał na nie odciągały go na moment od rutyny rzymskiego życia. Ta rutyna nie była wcale taka zła, nie cierpiał z jej powodu. Bo w końcu można przecież myć okna nucąc pod nosem „Dale Bo, Dale Boca…”. Spróbujcie, polecam to doświadczenie. Tylko proszę nie podskakujcie, byście nie wypadli z okna. Życie mamy tylko jedno – nieodnawialne.
Wykorzystaj czas, drugiego już nie będziesz miał
Mogłem wybrać miejsce bardziej relaksujące. Znacznie lepiej wpływające na stan mojego konta i w innym zakątku świata. Wybrałem to w Boca. Każdy gracz wybiera za siebie i nikomu nie będę doradzał jak ma żyć. Mam tu zostać na rok a trener ma obowiązek myśleć o całej drużynie a nie tylko o mnie. Ze swojej strony zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby pomóc drużynie.
Nie ma idealnej recepty na spełnianie marzeń. Możemy popełniać błędy i naprawiać je, ale nie przepiszę Wam cudownego leku na zbawienie. Marzenie to dla mnie podróż. Nie tylko usłana różami, lecz z kłodami pod nogami, głosami sprzecznymi ze sobą z lewego i z prawego ucha. To droga, twoja własna ścieżka, którą wydeptujesz – może być i z szutru, może być i asfaltowa. Idziesz czy biegniesz, zastanawiasz się dłużej lub działasz szybciej, szarpiesz ją za rękę lub delikatnie czy całujesz w usta – to Ty nadajesz życiu rytm.
W Toxicolandii, gdyby Artur Rojek śpiewał ją po hiszpańsku, dostajemy czas. Krótki bądź długi na to, by brać z życia najwięcej jak się da.
Chcę podziękować tym, którzy byli na lotnisku mnie powitać o 6 nad ranem. To co zrobili, było niesamowite. Futbol to moje życie i chcę je kontynuować tam, gdzie widzę i czuję tą pasję. Nie przyszedłem strzelać gole jak Maradona, ale jestem pewien, że gdy będę w formie to pomogę klubowi w realizacji jego celów. W Copa Libertadores i walce o mistrzostwo kraju.
Czy swoją postawą De Rossi chciał nam coś przekazać? Czy wartości jakie skrywa jego decyzja są słuszne? Odpowiedź nie jest taka prosta, ale i nie jest równocześnie tak skomplikowana. Czy porzucanie bezpiecznej przystani dla pułapek pełnych emocji nazywamy szaleństwem, czy jedynie elementem urozmaicenia naszego życia? Czy zachowanie Daniele jest czymś zupełnie zrozumiałym dla poprzednich pokoleń? Odwołując się do przeszłości i wartości uznawanych przez większość za słuszne, być może nie są czymś zaskakującym. Wszak mijają wieki i jedne wartości zanikają a ich miejsce zajmują inne. Spójrzmy na to tak: ktoś uznał, że wybierze swoją własną drogę życiową i napisze o tym książkę, tak przy okazji. Zawrze w niej wszystko to o czym myślał i co robił podczas swojej drogi. I nagle Ty postanowiłeś też przejść swoją ścieżką tak samo jak on, robiąc to samo. A za Tobą krok w krok zaczęli wędrować i inni. A potem Ci inni pociągnęli za sobą następnych. I na końcu nazwali to zbiorem uniwersalnych zasad swojego nowego świata – „Bądź sobą. Gano la partida vida”. To wciąż jest wybór jednej z życiowych dróg, nie zaś przymus. I z dowolnej jej treści każdy wyciąga własną interpretację przepuszczoną przez filtr doświadczeń jakie zebrał. De Rossi odwołuje się do zatraconych wartości. Czy to pasji, która w nas umiera z powodu rozciągniętej do granic rutyny. Emocji, jakie gasną z codziennością spoglądającej na nas w szarych kolorach. I miłości… choć chwila, ta jeszcze może się skończyć rozwodem.
Daniele obrał sobie kurs po wodach znanych mu jedynie z pocztówek, które otrzymał jeszcze w Rzymie. Od Diego Perottiego usłyszał, że „28 minut jakie spędził na boisku w koszulce Boca, było warte więcej niż kilkanaście lat spędzonych w Sevilli”. Leo Paredes natomiast oddał mu swój apartament w Buenos Aires i poprosił swoich znajomych o opiekę nad rodziną De Rossiego. Żeby ich życie nie ograniczało się jedynie na przemieszaniu pomiędzy stadionem a domem. Boca też zresztą zapewniło im obstawę. To firma ochroniarska, której właścicielem jest guru grupy ultrasów Boca La 12 – czyli Rafaela Di Zeo, typ spod ciemnej gwiazdy. Ale kiedy wiesz, że Twoje życie jest w jego rękach, to możesz spać spokojnie. Włos z brody ci nie spadnie. Przekonajmy się zatem jak De Rossi poradzi sobie w argentyńskiej dżungli i podziękujmy za lekcję. „Nie bójcie się mieć marzenia i miejcie odwagę je realizować”. Tego Wam życzę.
Bienvenuto Daniele!
O, Yerba Brava na głośnikach. Ciekawe czy i Ona polubi „La cumbia de Los Trapos”.