Kiedy przed sezonem 2016/17 Swansea City poszerzyło grono piłkarzy o nabytki z Hiszpanii – Borję Bastóna oraz Fernando Llorente – wielu patrzyło na te ruchy z optymizmem. Tymczasem Łabędzie fatalnie rozpoczęły sezon, ale w ostatnich tygodniach pojawiło się światełko w tunelu. Llorente wyraźnie odżył.
Wspomnienie o Swansealonie
Kiedy w 2005 r. The Swans przenosili się na Liberty Stadium, nawet najbardziej niepoprawni optymiści nie mogli przeczuwać takiego gigantycznego skoku jakościowego. Klub z południowej Walii w ciągu sześciu lat piął się coraz wyżej i wyżej, by wreszcie w 2011 r. zaszokować wielu i sięgnąć po awans do Premier League. Duża w tym zasługa Roberto Martíneza, który wygrał z drużyną League One. Później nadszedł czas Brendana Rodgersa. Obecny szkoleniowiec Celticu sprawił, że Swansea oglądało się z olbrzymią przyjemnością. Niespełna dwa lata pracy Irlandczyka z pewnością podniosły jakość i przede wszystkim – nie było opcji, że Walijczycy mogliby z ligi spaść. Jedenaste miejsce na koniec sezonu sprawiło, że Rodgersa przygarnął do siebie Liverpool. Kiedy ekipa z Anfield dzwoni, raczej się nie odmawia. Już za czasów tamtego szkoleniowca filarem drużyny był Hiszpan Ángel Rangel. Była to jednak zaledwie iskierka, która jeszcze nie zapowiadała olbrzymiej fali z kraju Cervantesa.
15 czerwca 2012 r. do klubu dołączył Michael Laudrup. Znakomity swego czasu ofensywny pomocnik, m.in. Barcelony czy Realu Madryt, od samego początku zasygnalizował, jaka będzie jego Swansea. Do klubu już w pierwszym sezonie kadencji Duńczyka trafili Michu, Pablo Hernández, Chico Flores, a później José Alberto Cañas, Alejandro Pozuelo oraz Jordi Amat. Swansea stało się prawdziwym miejscem spotkań Hiszpanów, przy których pomocy Laudrup zaszczepiał w zespole ofensywny styl, oparty na kombinacyjnej, niekiedy wyjątkowo finezyjnej grze. Prawdziwym fenomenem był Michu, który w swoim pierwszym sezonie zdobył osiemnaście bramek w Premier League, a kosztował zespół z Liberty Stadium zaledwie 2,5 mln euro. Angielscy komentatorzy zachwycali się stylem gry ekipy Duńczyka i niejednokrotnie wychodziło z ich ust określenie “Swansealona”, które nawiązywało do długiego utrzymywania się przy piłce znakomitej Dumy Katalonii. Ostatecznie sezon 2012/13 kończy się rekordowymi przychodami na poziomie 15,9 miliona funtów, dziewiątym miejscem w ligowej tabeli i wygraniem Pucharu Ligi Angielskiej.
Wspomniany Michu okazał się niestety one-season wonderem, który nie odnalazł się później w nowych klubach. Obecnie gra dla Realu Oviedo, na drugim poziomie rozgrywek w Hiszpanii. Nie przez przypadek ciągle się go wspomina, bo skuteczność napastników jest bardzo ważnym elementem rozważań na temat obecnych problemów Swansea. Za Laudrupa, a później także pod wodzą Gary’ego Monka, Łabędzie zawsze mogły liczyć na konkretnych kilerów. Po Michu byli nimi Wilfried Bony i w mniejszym stopniu – Bafetimbi Gomis.
Napastnicy Swansea w Premier League:
2012/13 – Michu – 18 bramek
2013/14 – Bony – 17 bramek
2014/15 – Bony – 9 bramek (zimą transfer do Manchesteru City)
2014/15 – Gomis – 7 bramek
2015/16 – Gomis – 6 bramek
Kłopoty hiszpańsko-amerykańskie
Sezon 2015/16 nie był już tak dobry w wykonaniu Walijczyków. Po niezłym początku zaciął się kompletnie Bafetimbi Gomis, narzekano na brak pomysłu ówczesnego szkoleniowca – Gary’ego Monka – na zmianę niekorzystnego obrazu, a już idea włoskiego trenera – Francesco Guidolina, który prowadził zespół z Liberty Stadium w drugiej części sezonu – ze sprowadzeniem Alberto Paloschiego okazała się kompletnym niewypałem. Włoch strzelił dwa gole, ale nie do takiej jakości byli przyzwyczajani przez ostatnie lata fani Łabędzi.
Prawdziwe trzęsienie ziemi nastąpiło jednak w lipcu 2016 roku, kiedy Huw Jenkins, właściciel klubu, ogłosił, że amerykańskie konsorcjum kierowane przez duet Jason Levien – Steve Kaplan wykupiło większościowy pakiet akcji. Był to spory szok dla kibiców, którzy w XXI wieku wspólnie z Jenkinsem wypracowali model funkcjonowania klubu przynoszący tak wielkie sukcesy. Od 2010 roku każdy fan, który wykupił karnet na cały sezon Premier League, stawał się jednocześnie udziałowcem w klubie. Kibice wybierali przedstawicieli reprezentujących ich w tzw. “trust board”. 21% udziałów należało właśnie do tej grupy, która (jak czytamy w magazynie The Guardian) ściśle współpracowała z Jenkinsem oraz mniejszymi udziałowcami. Dzięki owocnej współpracy klub w ostatnich czternastu latach zanotował gigantyczny progres finansowy. Teraz, gdy właściciel ogłosił sprzedaż klubu, wśród fanów zawrzało. Jenkinsowi zarzucano uzyskanie sporej korzyści majątkowej, a sami kibice poczuli się “pominięci” w rozważaniach.
Klub fatalnie rozpoczął rozgrywki, a zwycięstwo na otwarcie z Burnley w stosunku 1:0 było tylko dobrym złego początkiem. Od Francesco Guidolina biła niepewność i strach. Na początku października do Swansea trafił Bob Bradley, który został pierwszym Amerykaninem, prowadzącym klub w Premier League. Były szkoleniowiec reprezentacji USA nie wzbudzał zaufania kibiców, chociażby ze względu na wyżej opisane wydarzenia, związane z nowymi właścicielami ze Stanów Zjednoczonych. Jednak po kolei.
Misją podczas letniego okienka transferowego było przede wszystkim pozyskanie napastnika europejskiego formatu, który zapewni Swansea dwucyfrową liczbę goli. Łabędzie posiadają znakomitego kreatora w postaci Gylfiego Sigurdssona. Islandczyk jest prawdziwym przywódcą, a liczby zdają się to jedynie potwierdzać.
25 stworzonych sytuacji, w tym 5 asyst i 20 kluczowych podań. Dla znakomitego, nie wahajmy się użyć tego słowa, pomocnika potrzeba było klasycznej dziewiątki, która będzie przekuwała starania Islandczyka na gole. Teoretycznie okres transferowy został przeprowadzony przyzwoicie. Na Liberty trafili dwaj wysocy, dysponujący znakomitymi warunkami fizycznymi, Hiszpanie. Borja Bastón przywiózł ze sobą łatkę świetnego snajpera z La Liga, który potrafił w sezonie 2015/16 zdobyć osiemnaście(!) bramek dla Eibaru(!). Nic więc dziwnego, że w Swansea postanowili za napastnika zapłacić rekordową dla klubu kwotę – 15,5 miliona funtów. Tym drugim jest oczywiście Fernando Llorente, ale o nim później. Tymczasem Bastón wygląda niesamowicie słabo. Zagrał zaledwie 373 minuty, trapiła go m.in. kontuzja uda, a gdy już wychodzi na boisko, to – mówiąc delikatnie – szału nie ma. Owszem, strzelił gola na Emirates Stadium, ale oprócz tego wypracował swoim kolegom jedną (!) sytuację bramkową. A przecież Premier League powinna pokochać ten typ napastnika, umiejącego się świetnie zastawić, wygrać pojedynek główkowy. Niestety jak do tej pory były zawodnik Los Armeros nie daje się pokochać.
Przebudzenie mistrza świata
Jakby nie patrzeć – jest nim. Może Fernando Llorente niespecjalnie przyczynił się do wygranej Hiszpanii na mistrzostwach świata w 2010 roku, ale nikt mu już tego nie zabierze. Bask mierzy prawie dwa metry i również jego transfer oceniany był pozytywnie. Niespełna sześć milionów euro, zapłaconych Sevilli za wychowanka Athtleticu, brzmiało wcale nie najgorzej. Tymczasem, podobnie jak rodak Bastón, Fernando wyglądał bardzo miernie. Nic tego nie usprawiedliwiało, bo jeszcze za Guidolina otrzymywał pełne wsparcie i grał po 90 minut. Wydawało się, iż przełomem może być piękny gol strzelony Manchesterowi City, ale też niewiele on drużynie dawał, bo Swansea przegrało tamten mecz 1:3, a sam były napastnik Juventusu nie dostał pozytywnego kopa. Kiedy Swansea pogrążała się w marazmie, czego efektem jest miejsce w strefie spadkowej, próżno było szukać powodów do optymizmu. Bob Bradley prezentował nijaki styl, ani trochę nie wskazujący na jakąś rewolucję, którą miałby robić w szatni. Aż tu nagle…
Wydawało się, że nawet w starciu z Orłami Alana Pardew wszystko sprzysięgło się przeciwko The Swans. Kiedy w 68 minucie Leroy Fer strzelał na 3:1, mieli to. Aż tu nagle burza ze strony Crystal Palace i po regulaminowych dziewięćdziesięciu minutach mamy wynik 3:4, a fani przecierają oczy ze zdumienia. Zresztą nie tylko oni, bo jak to – takie emocje w meczu dwóch słabiutkich zespołów? Na boisku od 61. minuty jest Llorente. W 91. minucie wyrównuje, a dwie minuty później jest 5:4. Euforia i punkt zwrotny? Czemu nie. W końcu takie mecze zdarzają się niezwykle rzadko.
Nie jest winą Llorente, że Bob Bradley postanowił wyjść na Tottenham bez klasycznego napastnika i wpuścił go dopiero po przerwie. Najważniejsze dla fanów Swans jest jednak to, że w meczu z jednym z bezpośrednich rywali w walce o utrzymanie – Sunderlandem – Fernando znów zaliczył dublet. Rodzi się pomału snajper z prawdziwego zdarzenia, którego na Liberty tak bardzo potrzebują. Jeśli w takim tempie będzie dostarczał bramki, to spokojnie zakończy sezon z plus minus piętnastoma trafieniami. Jedyne, co na ten moment powinien poprawić, to statystyki. 47% wygranych pojedynków w powietrzu to jak na takiego dryblasa trochę mało.
Po sprzedaży Andre Ayew do West Hamu za 24 miliony euro, a także przez koszmarną niemoc Jeffersona Montero oraz Bastóna, sprawa ofensywy Swansea wydaje się koncentrować na duecie Sigurdsson – Llorente. Klub walczy o odzyskanie zaufania fanów, tak nadszarpniętego przez tajemnicze interesy z Amerykanami. To truizm, ale atmosferę mogą obecnie zbudować jedynie dobre wyniki. Będą one możliwe, jeśli swoją formę podtrzyma Bask z Bilbao. A może natchniony dobrą formą kolegi Borja także postanowi wreszcie pokazać nam pełnię swoich możliwości? Bo przecież w klubie z Ipurúi dobrze wiedzą, jak zabójczo skuteczny być potrafi. Jakkolwiek absurdalnie to dziś brzmi, któryś z nich musi się stać nowym Michu. Patrząc na pierwsze piętnaście kolejek, pozostaje wierzyć, że Swansea będzie strzelać sporo bramek. Na obronę niespecjalnie można liczyć, gdyż Łukasz Fabiański wielokrotnie załamywał ręce po “interwencjach” Mike’a van der Hoorna czy innych asów. Trzeba pamiętać, iż zaciąg z Hiszpanii też wcześniej nie zdawał egzaminów pod tym względem. Filarem nie został Jordi Amat, Chico Flores był nad wyraz elektryczny, a Ángel Rangel czołówką ligi również już raczej się nie stanie. Pozostaje wierzyć, że do napastników mają na Liberty Stadium lepsze oko.