Atlético Madryt nie przestaje pozytywnie zaskakiwać. Indianie po najlepszej w historii klubu kampanii, bezlitośnie oskalpowani z kluczowych graczy, wydali na transfery rekordową sumę 110 milionów euro. Tak odważne ruchy to żelazny dowód na to, że Enrique Cerezo nie zamierza dopuścić do upadku ze szczytu, na który Colchoneros dopiero się wdrapali. Co więcej, prezes madryckiej ekipy dysponuje inspirującą strategią rozwoju i promocji klubu. Jednym z jej elementów ma być bezkrwawa piłkarska konkwista… Na subkontynencie indyjskim. Panie i Panowie, poznajcie Atlético Kalkuta!
Zanim jednak przejdziemy do samego Atlético, warto nakreślić obraz futbolu w Indiach, tak by uzyskać szerszą perspektywę na dziwaczną, na pierwszy rzut oka, decyzję dyrekcji hiszpańskiego klubu. Futbol w Indiach stoi na nieprzyzwoicie niskim poziomie. Nie oszukujmy się. Nie znamy indyjskich piłkarzy, indyjskich klubów ani nie przypominamy sobie historii występów reprezentacji tego kraju na mistrzostwach świata. Sam przyznam uczciwie: najbliżej Indii byłem na obiedzie w orientalnej restauracji. Nie brakowało sukcesów na przykład w hokeju na trawie w postaci sześciu złotych medali olimpijskich z rzędu (1928-1956), ale piłkarska sekcja kraju henny i Bollywood nigdy nie zachwycała na poważnych turniejach. Może poza turniejami Azji Południowej czy Pucharem Azji, w którym nawet raz triumfowała oraz Igrzyskami Olimpijskimi w Melbourne (1956), gdzie zajęła czwarte miejsce. Na Olimpiadzie w Londynie w 1948 roku Hindusi wyszli na boisko bez butów, niezaznajomieni z kapryśną angielską pogodą i mimo pięknego futbolu, jaki ponoć prezentowali, odpadli z gry o olimpijskie złoto w przedbiegach po porażce z Francją.
Prawdziwą namiętność w Indiach stanowi krykiet. „Przywieziony” przez Anglików w czasach kolonizacji Indii i Imperium Brytyjskiego sport wzmocnił narodową tożsamość Hindusów i pasję do tej dyscypliny. Na samym subkontynencie finał mistrzostw świata w krykiecie w 2011 roku zgromadził przed telewizorami 67 milionów widzów, a gwiazdy krykieta lat 80. takie jak Kapil Dev czy Sunil Gavaskar są prawdziwymi legendami i cieszą się ogromną popularnością. Zatem popularyzowanie sportu, w której Hindusi gęsto zbierali cięgi i nie mieli zbyt bogatych tradycji z pewnością należy do tych trudnych.
Wybudzić olbrzyma
Brak jakichkolwiek znaczących osiągnięć pomocnych w zbudowaniu choćby zalążka futbolowej tożsamości Hindusów nie przeszkodził jednak w osiągnięciu niezłej, jak na niezbyt sprzyjające warunki, transmisji oglądalności tegorocznych mistrzostw świata. Z uwagi na duże różnice pomiędzy strefami czasowymi Brazylii i Indii hinduscy pasjonaci futbolu musieli przerzucić się na wieczorny i nocny tryb życia – najwcześniejsze mecze, rozgrywane na przykład w São Paulo o godzinie 13:00, w Delhi rozpoczynały się dopiero o 21. Według danych Multi Screen Media, spółki, której stacje miały w Indiach wyłączność na udostępnianie transmisji z brazylijskiego czempionatu, do ćwierćfinałów oglądalność turnieju wynosiła 65 milionów widzów (mistrzostwa RPA, transmitowane w Indiach w zdecydowanie bardziej komfortowych godzinach na tym samym etapie przyciągnęły 50-milionową publiczność). Potencjał Indii jako nienasyconego piłkarsko rynku dostrzegł sam Sepp Blatter. Prezydent FIFA dobrze wiedział co mówi nazywając Indie „drzemiącym olbrzymem współczesnego futbolu, który potrzebuje całej masy budzików”.
Jednym z takich budzików i kroków w stronę rozsławiania futbolu na indyjskim subkontynencie ma być rozpoczęcie rozgrywek ligowych indyjskiej Superligi. Ten przedziwny twór został zrodzony z porozumienia pomiędzy indyjską federacją piłkarską, holdingiem Relliance Industries i potentatem medialnym IMG. Oficjalnym założeniem Indian Super League, skupiającej masę sponsorów i zainteresowanych, jest krzewienie ducha futbolu i popularyzowanie tej dyscypliny w kraju, w którym niepodzielnie rządzi krykiet.
Futbol od podstaw
Stworzone od podstaw zostało dosłownie wszystko — właścicielem drużyny mógł zostać każdy, kto zapłaci 25 milionów dolarów za dziesięcioletni „kontrakt” z ligą i możliwość uczestniczenia w rozgrywkach, dzięki czemu zastrzegał sobie prawa do stworzenia marki z unikalnym herbem i barwami. Nowe kluby i ogromne stadiony, nowe herby i barwy, nowi właściciele, piłkarze oraz odświeżony system rozgrywek chętnych do stworzenia własnej drużyny nie brakowało. Zakładali je bollywoodzcy aktorzy, byłe gwiazdy krykieta , przeróżne firmy, koncerny czy całe kluby piłkarskie. Kolejkę chętnych skrócono, dzięki zawiązaniu spółek i podzieleniu się między sobą kosztami kontraktu z ligą.
Forma, jaką przybiorą rozgrywki, jest dość skomplikowana. Można zauważyć podobieństwa nie tylko do rozmaitych lig i turniejów piłkarskich, ale także do rozwiązań znanych na przykład z koszykówki. Sama ISL nie zastąpi natywnych rozgrywek I-League i będzie wobec niej niezależna. Superliga ma być złożona z ośmiu zespołów (każdy ma siedzibę w innym mieście) i trwać od października do grudnia. Co ciekawe, model rozgrywek indyjskiego tworu nie przewiduje spadku najsłabszej drużyny, co przywodzi na myśl rozwiązanie znane m.in. z NBA czy MLS. System gry czerpie zarówno ze standardowego modelu ligowego, jak i pucharowego. Wspomniane drużyny rozgrywają po siedem meczów u siebie i na wyjeździe i ostatecznie cztery ekipy z największym dorobkiem punktowym kwalifikują się do półfinałów. Zwycięzcy obu dwumeczów spotkają się w finale na neutralnym terenie przy, w założeniu, zainteresowaniu ogromnej liczby widzów tak na stadionie, jak i przed telewizorami. Wraca jednak wcześniej zadane pytanie: jak zainteresować kibiców piłką w kraju, w którym piłkarze są mierni i mało popularni?
Narodziny
Okazuje się, że władze Indian Super League i właściciele klubów doskonale znają oczekiwania potencjalnych odbiorców. Odpowiedź jest prosta. Należy sprowadzić do kraju zagranicznych piłkarzy: część tanich i po prostu solidnych, jak na warunki ligi indyjskiej, oraz co najważniejsze garść nieco wygasłych, ale doskonale rozpoznawalnych supergwiazd. Sęk w tym, że żaden nowo powstały klub nie mógł dysponować dowolnie swoim budżetem i ściągać, kogo dusza zapragnie. Wszystko to w imię zdrowej rywalizacji — wygrać ma najlepszy, nie najbogatszy, a to za sprawą kolejnego rozwiązania, czerpiącego z amerykańskich lig koszykówki i „soccera”. Tym rozwiązaniem jest draft. W Bombaju odbyły się dwie konferencje, na których najpierw wybierano graczy krajowych, a następnie zagranicznych — odpowiednio po czternastu piłkarzy indyjskich i sześciu lub siedmiu zagranicznych. Oprócz wspomnianych wzmocnień każda z ekip miała obowiązek zatrudnić tzw. marquee playera, a więc swój okręt flagowy i szeroko pojętego ambasadora swojego nowego klubu. I tak w Indiach wylądowali Robert Pires, Joan Capdevila, Alessandro Del Piero, David James, David Trezeguet, Manuel Friedrich, Joan Capdevila czy Luis Garcia.
Tutaj wracamy do punktu wyjścia. 13 kwietnia bieżącego roku Atlético Madryt w lakonicznym komunikacie na stronie internetowej klubu poinformowało o powstaniu klubu z Kalkuty. Decyzję umotywowano chęcią „pracy nad podniesieniem poziomu piłkarskiego w Indiach i promocją tego sportu”. Oczywiście mgliście wspomniano także o aspektach gospodarczych, takich jak: „zaprojektowanie odpowiedniego modelu rozwoju dotyczącego marketingu, komunikacji czy potencjału ekonomicznego”. Indyjska filia Atlético legitymować się będzie takimi samymi barwami oraz nawiązującym do tradycji Colchoneros herbem. Madrycki klub pokrył 25 procent kwoty opłaty za licencję na grę w nowej lidze. Resztę sumy zapłaciła spółka biznesmenów na czele z Souravem Ganguly, gwiazdą, a jakże, krykieta i ekspertem telewizyjnym w tej dziedzinie. Co ciekawe, wybór siedziby klubu — Kalkuty — stolicy Zachodniego Bengalu, nie był wcale przypadkowy. Położone w delcie Gangesu miasto było swego czasu stolicą Indii (gdy należały one do brytyjskiej korony) i jeśli gdzieś pasja Anglików do futbolu odcisnęła swoje piętno na jałowej piłkarsko hinduskiej ziemi, to najsilniej właśnie w północno-wschodniej części kraju. Można więc śmiało przypuszczać, że klub zjedna sobie sympatie najzagorzalszych fanów, jeśli jego siedziba znajdzie się w samym centrum piłkarskiej gorączki. Stadion, na którym Atlético Kalkuta podejmować będzie swoich przeciwników, jest największym w lidze — pomieścić może 120 tysięcy kibiców.
Ligowi wyjadacze
Oczywiście na przemycaniu wzorców w postaci kolorów koszulek czy herbu się nie skończyło. Skoro protoplastą klubu stała się hiszpańska drużyna, postanowiono urządzić ekipę na modłę godną kraju Cervantesa. Ściągnięto siedmiu Hiszpanów: sześciu piłkarzy (czterech w drafcie, dwóch na własną rękę) i trenera. Oprócz nich w drafcie wybrano Edela Apoulę, kojarzonego dotychczas z Paris Saint-Germain ormiańskiego golkipera o kameruńskich korzeniach oraz Fikru Teferę, etiopskiego napastnika — obieżyświata (grał m.in. w lidze fińskiej, RPA, wietnamskiej). Jako supergwiazda sprowadzony został Luis García: jedna z czołowych postaci w układance Rafy Beniteza i gwiazda Liverpoolu, z którym związał się na najlepsze chwile swojej kariery. Wychowanek Barcelony zdążył w styczniu zawiesić buty na kołku w barwach meksykańskiego PUMAS, motywując swoją decyzję tęsknotą za rodziną. Teraz wraca tłumacząc się… tęsknotą za piłką. „Gdy tylko podjąłem decyzję o zakończeniu kariery, i tak trudnej, od razu zacząłem odczuwać tęsknotę za życiem futbolem” — przyznał w rozmowie z oficjalną stroną internetową Indian Super League, za chwilę dodając: „Jestem pełen nadziei i chęci. Naszym celem jest zwycięstwo w lidze. Nie przychodzę tutaj dla samej przygody, choć tymi rozgrywkami chcę pożegnać się z futbolem i traktuję to po części jako wyzwanie rzucone samemu sobie”.
Ciekawymi hiszpańskimi wzmocnieniami sprowadzonymi do Kalkuty są również Josemi i Borja Fernández. Pierwszy to obrońca, który podobnie jak Luis García występował w Liverpoolu, ale nigdy nie stał się czołowym piłkarzem i po półtorarocznej przygodzie w Anglii wylądował na ławce w Villarreal. Uczciwie przyznajmy, że ze Stevem Finnanem czy Javim Ventą w ich ówczesnej formie nie dało się wygrać walki o podstawową jedenastkę. Nieco lepiej szło mu w Realu Mallorca, gdzie pod skrzydłami Gregorio Manzano grał o wiele częściej. W końcu, po przygodzie z piłką grecką, związał się z indyjskim klubem. Także Borji „Brodacza” Fernándeza fanom ligowej piłki przedstawiać nie trzeba. Wychowanek Realu Madryt to solidny ligowiec, znany z występów w Getafe, Realu Mallorca czy Realu Valladolid. Ostatnim ze znaczących hiszpańskich wzmocnień może być Jofre, owoc katalońskiej La Masii i weteran drugoligowych boisk. To z nim w składzie Rayo Vallecano po ośmiu sezonach poza Primera División wróciło na pierwszoligowe salony. Pozostali dwaj hiszpańscy zawodnicy to Basilio i Arnal Conde — odpowiednio bramkarz i napastnik, związani byli z niższymi hiszpańskimi ligami. Mają stanowić uzupełnienie wpisujące się w hiszpański charakter ekipy niż konwencję głośnych, medialnych wzmocnień. Cała szóstka dotychczas wymienionych Hiszpanów to zawodnicy w wieku powyżej trzydziestu lat, lecz na początek ten zespół potrzebuje właśnie takich piłkarzy. Doświadczonych, mogących stanowić wzór dla krajowych, młodszych zawodników.
Trenerski obieżyświat
Nad całością ma czuwać Antonio López Habas — trenerski globtroter o historii zatrudnienia dłuższej niż ta Michała Probierza. Od Unió Esportiva Lleida, przez Sporting Gijón, młodzieżowe drużyny i stanowisko tymczasowego szkoleniowca Valencii, posady dyrektora technicznego Atlético, asystenta trenera kadry narodowej Boliwii i pierwszego trenera tej reprezentacji, po angaże w lidze południowoafrykańskiej. Jedyną okazją do zabłyśnięcia na salonach Primera División był wspomniany epizod na ławce trenerskiej Los Ches, kiedy po serii kompromitujących porażek López został chwilowym sukcesorem Claudio Ranieriego, a co za tym idzie, bałaganu jaki urządził w ekipie ówczesnego mistrza Hiszpanii włoski szkoleniowiec. Przygoda López jako pierwszego trenera Nietoperzy trwała czternaście meczów od lutego do czerwca. Gdy tylko zatrudniono Quique Floresa, odszedł z Valencii i kontynuował swoją tułaczkę w poszukiwaniu idealnego sportowego projektu.
Szkoleniowiec indyjskiej drużyny w krótkim filmiku, zamieszczonym na klubowym kanale YouTube, zakomunikował: „Moim pierwszym celem jest stworzenie grupy. Z tej grupy chcę następnie uczynić ekipę zdolną do rywalizacji”. W innej krótkiej rozmówce pochwalił się, że gdy prowadził reprezentację Boliwii ta znajdowała się na najwyższym w swojej historii miejscu w rankingu FIFA — osiemnastym. Dziś, dla porównania, Boliwijczycy plasują się na 71. pozycji. Tylko czy to wystarczy, by Atlético Kalkuta już w pierwszym sezonie istnienia zawalczyło o mistrzostwo indyjskiej Superligi? Nie ma rozsądniejszej i jednocześnie bardziej irytującej wypowiedzi niż krótkie „to się okaże”. Wydaje się, że na ligę o ubogich piłkarskich tradycjach trenerski włóczykij, kilku hiszpańskich ligowych wyjadaczy i solidny bramkarz powinni wystarczyć. Trzeba natomiast pamiętać, iż rywale indyjskiego Atlético wcale nie zaspali gruszek w popiele i solidnie się wzmocnili. Delhi Dynamos ściągnęło Alessandro Del Piero, Mortena Skoubo i Madsa Junkera, ekipa z Pune zatrudniła Davida Trezeguet i niedawno testowanego w Wigrach Suwałki (!) Ivána Bolado, a trenerem dream teamu z Goa zostanie brazylijska legenda Zico. Nawet jeśli indyjskiej filii madryckiego klubu nie uda się zwyciężyć, zawsze można przypomnieć, że wcale nie chodzi o wyścig zbrojeń i trofea.
Promocja przede wszystkim?
Wszystko w zasadzie jest już dopracowane. Kluby zamykają kadry i na pełnych pompy konferencjach prezentują herby, stroje i dumne nazwy nowopowstałych drużyn. Stadiony również są przygotowane na przyjęcie rzeszy kibiców. Najmniejsza z aren może pomieścić 22 tysiące kibiców, a największa — ta Atlético Kalkuty — 120 tysięcy, właśnie na nim rozegrane zostanie inauguracyjne spotkanie Indian Super League. Jeśli zachowawczo założymy, że zapełniony zostanie tylko w połowie, to sześćdziesięciotysięczna widownia w kraju opętanym przez inny sport i tak działa na wyobraźnię. Dodajmy też, że w przyszłym roku Indie najprawdopodobniej zostaną gospodarzem finałów klubowych mistrzostw świata, a w 2017 roku odbędzie się tu mundial w kategorii U-17.
Trudno uwierzyć, że za sprawą ingerencji Hiszpanów w nowy piłkarski rynek do cantery Colchoneros zaczną masowo ściągać indyjskie perełki, jednak projektowi Atlético Madryt warto gorąco kibicować. Nie tylko dlatego, że jest oryginalny i zakrawa na piłkarskie hipsterstwo, ale sama idea krzewienia futbolu w bastionie krykieta jest piękna i romantyczna. Podstawowe wymiary ekspansji na tereny „śpiącego giganta” to, rzecz jasna, te marketingowe i ekonomiczne — futbolowy podbój Indii może przynieść ogromne zyski w postaci wzrostu zainteresowania nie tylko madryckim klubem, ale także o hiszpańską piłką w ogóle, a co za tym idzie, przyciągnąć do Hiszpanii poważnych sponsorów i inwestorów. Poważniejszych niż Ahsan Ali Syed, indyjski właściciel Racingu Santander, który o piłce nożnej nie miał zielonego pojęcia i pozostawił po sobie jedynie finansowy bałagan.
Swoją drogą… Atletico Madryt można już śmiało nazywać „hindues”, a nie tylko „indios”.
Mariusz Jaroń