Widziałeś to? Ty, widziałeś to?! – krzyczał Gerard Piqué, wskazując palcem w kierunku loży. Tajemnicą poliszynela jest, że miał na myśli arbitraż Iglesiasa Villanuevy w meczu Barcelony z Villarreal, a jego palec wymierzony był w Javiera Tebasa. I nie było to niczym innym, niż oskarżeniem.
W ostatnich dniach, także ze względu na te wydarzenia, dyskusje na temat poziomu sędziowania w Hiszpanii oraz obiektywizmu arbitrów znów odbiły się szerokim echem w całej La Lidze. Bynajmniej nie jest to pierwszy raz, gdy to panowie z gwizdkiem stają się głównymi bohaterami widowiska na boisku. Widowiska, które niejednokrotnie trwa jeszcze długo po zakończeniu meczu.
Zostać czarną legendą jest znacznie łatwiej niż bohaterem. W przypadku sędziów piłkarskich ich praca jest niczym stąpanie po kruchym lodzie. Niektórzy na swoją złą sławę muszą ciężko zapracować, inni niemal całą karierę potrafią przekreślić jedną feralną decyzją. I nie ma już znaczenia, czy była ona podjęta z premedytacją czy nie. Nie ma nawet znaczenia, czy naprawdę była błędem. W najlepszym razie zostanie im przypięta łatka fatalnych arbitrów. W najgorszym – oszustów, złodziei i sprzedawczyków. Sędziów, którzy zostali czarną legendą w La Liga trudno zliczyć, szczególnie, że niejednokrotnie ten, kto dla jednych jest łotrem, dla innych staje się bohaterem. Historia bywa wybiórcza i często niesprawiedliwa. Zaskakująco podobnie do decyzji, które zdarza się podejmować ludziom z gwizdkiem.
Zapraszam na pierwszy odcinek opowieści o tych, którzy najbardziej niechlubnie zapisali się w historii hiszpańskiego arbitrażu. I ona także może być wybiórcza i niesprawiedliwa.
José Ángel Berraondo
„Wybuchły protesty. Berraondo uznał gola zdobytego przez graczy z Madrytu i wtedy Katalończycy, na znak dany przez ich kapitana, opuścili boisko. Na trybunach zaległa cisza, gdy gracze Madrytu schodzili ze stadionu. Kibice ostentacyjnie odmówili aplauzu dla arbitra. Publiczność była zadziwiona niektórymi decyzjami, podjętymi przez Berraondo” – Mundo Deportivo
Jest rok 1916. To pierwszy raz, gdy na hiszpańskiej ziemi arbiter zostaje tak bardzo rozpoznawalnym bohaterem spotkania. To także pierwszy raz, gdy decyzje sędziego stają się kością niezgody pomiędzy Barceloną a Madrytem. Tak naprawdę właśnie wtedy, od Berraondo, rozpoczyna się historia wzajemnej nienawiści pomiędzy klubem ze stolicy, a drużyną z Katalonii. Nienawiści, która z roku na rok jedynie przybierała na sile, a każdy wątpliwy czy kontrowersyjny arbitraż podsycał ją jeszcze silniej.
Pucharowy półfinał powinien zostać rozstrzygnięty w dwumeczu. W tamtych czasach jednak awansować do dalszej rundy można było jedynie dzięki dwóm zwycięstwom – suma bramek z obu spotkań nie miała znaczenia. Mimo że w pierwszym z meczów Barcelona wygrała 2:1, zaś w drugim to Real triumfował 4:1, potrzebne było jeszcze jedno starcie, by rozstrzygnąć kto zamelduje się w finale. Na rozjemcę tego spotkania wyznaczono José Ángela Berraondo. Już sam ten fakt wzbudził wątpliwości w środowisku culés. W końcu niedawno zakończył on piłkarską karierę i chociaż najsilniej związany był z Realem Sociedad, to przecież barwy Madrytu reprezentował aż przez cztery sezony. W tej chwili wzajemna podejrzliwość pomiędzy Barça a Realem nie zdążyła jeszcze rozkwitnąć. Nie ma więc powodu, by wątpić w obiektywizm Berraondo. Jednak arbitraż, z którego zasłynie baskijski sędzia, rzuci ziarno na podatny grunt. Niebawem podejrzenia i oskarżenia staną się chlebem powszednim tych drużyn.
W dwumeczowym rewanżu wynik otworzył Bernabéu, zdobywając bramkę z rzutu karnego. Nikt nie miał wątpliwości co do poprawności tej decyzji; dopiero w dodatkowym meczu, który tak jak poprzedni rozegrany został w Madrycie, rozpoczęło się wielkie liczenie. Manita, słynna hiszpańska piątka. Ale nie bramek, o nie. Manita rzutów karnych.
Jeśli dodatkowy mecz dla rozstrzygnięcia dwumeczu wydaje się kuriozum co powiecie na to, że zakończył się remisem 4:4? Mało? Czas na dogrywkę, a ona przyniesie rezultat 6:6… Kolejny remis i kolejny mecz do rozegrania, którego termin wyznaczono za dwa dni. Znów w Madrycie i znów z Berraondo w roli arbitra. Tym razem jednak protesty na temat tej decyzji są już wyraźnie słyszalne. Pojawiają się pretensje, że Los Blancos wystawili nieregulaminowy skład, z Zabalą, piłkarzem Realu Irun. To jednak nic wobec tego, że w spotkaniu zakończonym wynikiem 6:6 sędzia podyktował aż trzy jedenastki na korzyść gospodarzy. Z tych trzech do siatki trafił tylko jeden, ostatni. Dwa pierwsze obronił Paco Brú, bramkarz Barcelony, który tamtego wieczora był najjaśniejszą gwiazdą spotkania. Za dwa dni znów miał się nią stać.
„Brú jest GIGANTEM” – to znów korespondenta Mundo Deportivo po zakończonym ostatnim z maratonu czterech meczów. Nic dziwnego. Gdy czas gry zbliża się ku końcowi, a wynik znów jest remisowy – 2:2 – Berraondo dyktuje kolejny karny dla Madrytu. Podchodzi do niego Bernabéu i jeśli trafi, to jego drużyna zamelduje się w finale. Ale tego dnia Brú jest gigantem. To trzeci rzut karny z pięciu jaki zatrzymuje. A to oznacza, że regulaminowy czas gry dobiega końca, przed zawodnikami kolejna dogrywka. Bramkarz Barcelony miał być najjaśniejszą gwiazdą tego spotkania, a jednak… nie jest. Show skradnie Berraondo, gdy bramka decydująca o wyniku 4:2 i awansie Madrytu do finału, padnie ze spalonego. Tak przynajmniej twierdzą gracze z Katalonii, którzy dopadają do arbitra i próbują wymóc zmianę decyzji. Ten jednak pozostaje niewzruszony, tak samo jak Massana, kapitan Barçy, który postanawia, że jego drużyna w ramach protestu opuści boisko.
„Mimo tego, co przekazują nam nasi madryccy korespondenci pokładamy pełną wiarę w Berraondo. Uważamy go za dżentelmena i mistrza w swoim fachu. Wierzymy jednak także naszym zawodnikom. Nie opuścili by boiska, na którym grali o swój honor – tak jak się to ostatecznie stało, – gdyby nie mieli ku temu ważnych powodów”.
Tak kończy się ta historia. A przynajmniej tyle mogli wówczas dowiedzieć się mieszkańcy stolicy Katalonii, czytając poranną gazetę. I choć wniosków podanych nie ma, to każdy zamyka Mundo Deportivo pewien tego, co sam wyczytał między wierszami.
José Fombona Fernández
Uchodził za dobrego arbitra. Wystarczy powiedzieć, że cztery lata później został powołany przez FIFA do pełnienia funkcji sędziego międzynarodowego – zaszczyt, którego przedtem na przestrzeni historii doświadczyło jedynie 21 hiszpańskich arbitrów. Nie był też niedoświadczony. Od czterech sezonów gwizdał w najwyższej klasie rozgrywkowej. A jednak…
„Les Corts zagrzmiało i Les Corts przeraziło Fombonę. Nie ma innego sposobu, by to wytłumaczyć. Fombona, przestraszony, podarował im gol mimo faulu, podarował im rzut karny i odgwizdał koniec pierwszej połowy na pięć sekund przed strzałem Barinagi. I nawet wtedy oburzenie przetoczyło się po Les Corts i spadło z trybun wprost na arbitra, chcąc zredukować go do zera, sprawić, by poczuł się niczym. Mój Boże! Czegóż jeszcze mogli chcieć więcej?”.
Tyle mogli dowiedzieć się mieszkańcy stolicy na temat pierwszego meczu w ramach półfinału Copa Generalissimo, czytając relację na łamach madryckiej gazety Ya. Był 6 czerwca 1943 roku, gdy Fombona został rozjemcą tego spotkania. Gracze z Madrytu przybyli do Barcelony nocnym ekspresem, wraz z nimi stawili się korespondenci ze stolicy, wśród nich Eduardo Teus.
– To prawda, że kibice Espanyolu przyjdą na mecz, by gwizdać na barcelonistów?
Tak brzmiały jego żarty przed spotkaniem, jednak kilka dni później to właśnie on został autorem słów, w których oskarżył Fombonę o poddanie się presji kibiców z Les Corts.
„Trzy gole przewagi na Les Corts i tylko jeden na San Mames stawiają Barcelonę w roli prawdopodobnych finalistów, zaś Atlético de Bilbao w trudnej sytuacji” – tak brzmi nagłówek Mundo Deportivo , który przeczytać możemy kolejnego dnia. 6 czerwca odbył się także drugi półfinał, w którym Baskowie podejmowali u siebie Valencię. Wbrew wątpliwościom katalońskiej gazety los zechce, by minimalizm drużyny z Bilbao pozwolił jej sięgnąć po trofeum. Zaliczka, która miała stawić ich w „trudnej sytuacji” wystarczyła. W rewanżu zremisują z Nietoperzami i zameldują się w finale, a tam – po raz kolejny – wystarczy jednobramkowe zwycięstwo, by puchar trafił w ich ręce. Jednobramkowe zwycięstwo nad Realem, bo mimo pewności korespondenta Mundo Deportivo hattrick Barcelony nie zapewni jej awansu. Paradoksalnie doprowadzi do największej kompromitacji w jej historii.
Bramki dla gospodarzy zdobyli Valle, Escolá z rzutu karnego i Sospedra. W 60. minucie wynik był już rozstrzygnięty, jednak z najstarszego katalońskiego periodyku sportowego nie dowiemy się wiele więcej. Nie dowiemy się także niemal niczego na temat oceny arbitrażu i kontrowersyjnych decyzji, na które wskaże później korespondent gazety Ya. Barcelońska prasa skupia się na zachwytach nad występem Barçy i uspokajaniu kibiców, że finał praktycznie jest już w jej rękach.
„Puchar był bardzo wyrównany, jednak stał się cud, który sparaliżował zarówno Madryt, jak i Valencię, które – pełne niepewności – stąpają teraz po cienkim lodzie. […] Tu, na Les Corts, zobaczyliśmy, że Madryt został praktycznie zepchnięty do pojedynczych eskapad. Grali długie piłki na skrzydłowych, rozbijali się jednak o najsilniejsze punkty katalońskiej drużyny. Gdy Barcelona wychodziła do ataku byli zmuszeni do blokowania własnej bramki”.
Wśród opisu meczu, który może wydawać się podejrzanie wygładzony i nie wspomina w żaden sposób o kontrowersjach, które dostrzeżono w Madrycie jedno zdanie okaże się prorocze. Nim tajemniczy pan F.S, autor relacji dla Mundo Deportivo zakończy swój wywód.
„Wiele pozostaje do skomentowania i na dziś dzień trzeba stanowczo wskazać, że mimo zaskakujących rezultatów pierwszych meczów pozostawiają one cudownie wolne pole, by rewanże wypełniły wydarzenia pełne kolorów i emocji, najbardziej ekscytujące podczas tego sezonu, który dobiega już końca”.
Och tak, panie F.S. Gdyby tylko pan wiedział, jak wiele pan ma racji. Przed nami rewanż, a w rewanżu być może największy skandal i kompromitacja w jednym, jakie poznała historia hiszpańskiej piłki. 11-1 na Chamartin. Czarna legenda Klasyków.
A wszystkiemu winien jest Fombona, choć tak naprawdę nikt już nie jest w stanie rozstrzygnąć czy popełnił w ogóle jakikolwiek błąd. A jednak decyzje, które podjął – o uznaniu bramki Valle oraz przyznaniu gospodarzom rzutu karnego, – odpaliły ładunek, który tydzień później wybuchł w Madrycie. I nie można nie wspomnieć, że miał w tym udział pan Teus, który tak jednoznacznie podsumował arbitraż na Les Corts. Jednak nie tylko. Valls podsunął też pomysł, co mogą zrobić kibice, by w rewanżu Real zdołał odrobić straty.
„Madryt się nie poddał i dwumecz nie jest jeszcze przegrany. Och, gdyby tylko Chamartín pomogło w niedzielę Realowi tak, jak wrzący kocioł Les Cortes pomógł Barcelonie w pierwszym spotkaniu! Nie wymagajmy niczego innego prócz tego, by drużyna tego regionu została powitana z taką samą pasją, taką samą siłą i przekonaniem, jak uczynili to kibice Barcelony… Kiedyż będzie stać na to Madryt?”
Gwizdki na Chamartin poszły w ruch, a osławione 11:1 stało się faktem.