Zbudować nowy na miejscu starego; zbudować nowy w innym miejscu; przebudować obecny; przebudować obecny i na czas modernizacji przenieść się gdzieś indziej; i w końcu nie robić nic. Dylemat związany z tym, co zrobić z Camp Nou ciągnął się w Barcelonie od dobrych kilku lat. I gdy w końcu postanowiono podjąć decyzję, pojawił się poważny – choć nieco (słusznie?) bagatelizowany – problem: brak kibiców.
W ostatnich latach w związku z Camp Nou działo się sporo. Jeszcze za czasów Laporty wybrano (moim zdaniem cudowny) projekt Forstera, później anulowano decyzję o jego realizacji. Po wygraniu wyborów Rosell zapowiedział skromną, kosztującą 40 milionów przebudowę, aż w końcu 21 stycznia zarząd byłego już prezydenta Barçy zapowiedział, iż w kwietniowym referendum zaproponowana zostanie wyłącznie opcja modernizacji Camp Nou i obiektów wokół niego. Wszystkie prace, w skład których wchodzi m.in. budowa nowego Palau Blaugrana, parkingu na 5 tysięcy miejsc czy hotelu, a także praktycznie nowy obiekt. Za 420 milionów euro.
Nowe Camp Nou miałoby stać się jednym z najnowocześniejszych, jak nie najnowocześniejszym, a już na pewno największym obiektem piłkarskim w Europie. Zarząd Barcelony ogłosił plany rozbudowania obiektu dokładnie o 6228 miejsc, do ogólnej pojemności 105 tysięcy. Paradoksalnie, zamiary te zbiegły się z najgorszą średnią frekwencją na stadionie Barçy od dobrych kilku lat.
Ciężko jednoznacznie stwierdzić, dlaczego tak się dzieje. O spadku frekwencji można mówić, że jest wypadkową wielu, mniej lub bardziej losowych, czynników, jednak nie da się go nie zauważyć. Jak dotychczas, w tym sezonie na Camp Nou pojawiało się średnio 65655 fanów; stadion zapełnia się mniej więcej w 67%. Jeśli chcielibyśmy znaleźć rozgrywki z niższą średnią, musielibyśmy się cofnąć do pierwszego sezonu Pepa Guardioli (2008/09 i 62071 kibiców), a dalej aż do sezonu… 2003/04, czyli pierwszego za czasów Joana Laporty i Franka Rijkaarda i zarazem pierwszego po odejściu prawdziwego raka Barcelony, Joana Gasparta (62251 kibiców). Pytanie brzmi – dlaczego w obecnych rozgrywkach obserwujemy aż tak drastyczny spadek?
1. Nieporywająca gra drużyny
Ten punkt z całą pewnością jest z mojej strony nieco subiektywny. Nie da się ukryć, że w obecnych rozgrywkach Barça Taty Martino nie zachwyca. Szczególnie brakuje jej regularności: bardzo dobre mecze przeplata słabymi. Oczywiście, na własnym obiekcie, w lepszym lub gorszym stylu, wygrywa praktycznie zawsze (wyjątkiem ostatnie spotkanie z Valencią), jednak na wyjazdach – delikatnie mówiąc – różnie z tą formą bywało. Przeciętna, aby nie powiedzieć słaba, gra Barcelony w niektórych spotkaniach z całą pewnością nie mogła przyciągnąć na obiekt wielu kibiców. Analiza statystyk z przeszłości wydaje się jednak zaprzeczać postawionej tezie. Dla przykładu, w absolutnie przeciętnym pod względem wyników (zakończonym zupełnie bez trofeów) sezonie 2007/08 średnia frekwencja wynosiła nieco ponad 73 tysiące widzów. Ba! Kibice w większej ilości przychodzili na Camp Nou nawet w ostatnim sezonie za kadencji Gasparta, czyli w rozgrywkach 2002/03, gdy na trybunach pojawiało się średnio o tysiąc więcej osób niż obecnie. Lata Gasparta są wspominane dziś w Barcelonie jako jedne z najgorszych w historii, a z zestawienie pod piłkarskim względem obecnej Barçy z tą z lat Gasparta, z całym szacunkiem, jest jak porównywanie cudownego forda mustanga do obrzydliwego fiata multipli.
2. Niesprzyjające godziny
Argument ten wydaje się być zdecydowanie bardziej logiczny. W obecnym sezonie Barça aż pięciokrotnie grała na Camp Nou o 22:00, raz o 23:00, dwukrotnie o 21:00 i trzy razy o 20:45 w Lidze Mistrzów; trzeba pamiętać, że jesteśmy dopiero w lutym i pod koniec rozgrywek te statystyki będą najprawdopodobniej wyglądać jeszcze gorzej. Od połowy grudnia do lutego aż cztery mecze kończyły się około północy i nawet biorąc pod uwagę fakt, że w Katalonii zimy raczej należą do łagodnych, to i tak wieczorami robi się po prostu zimno. Do tego trzeba dodać fakt, iż bodaj najpopularniejszym środkiem dojazdu na mecze Barçy jest metro, które w dni powszednie jeździ tylko do północy. Zakładając, że spotkania Copa del Rey kończą się właśnie w okolicach 24, kibice pozbawieni są podziemnego pociągu, co bardzo komplikuje ich powrót do domu. Tę sytuację na jednej z konferencji prasowych skomentował także trener Barcelony, który powiedział: „Gdybym był kibicem, najprawdopodobniej nie przychodziłbym na mecze w Copa del Rey o tak późnej porze, ponieważ wróciłbym do domu w okolicach pierwszej, a następnego dnia musiałbym iść do pracy”. Trudno się z nim nie zgodzić.
Z drugiej strony, warto się w tym miejscu cofnąć nieco do przeszłości. W tym sezonie na pięciu meczach rozgrywanych o 22:00 średnia frekwencja wynosiła nieco ponad 43 tysiące widzów. W ostatnim sezonie z Pepem, 2011/12, Barça rozegrała 8 meczów o 22:00. Średnia frekwencja? 74691 kibiców. 2010/11? 65816 fanów na mecz. 2009/10? Blisko 61 tysięcy. 2008/09? Niecałych 70 tysięcy. W kolejnych latach wcale nie było gorzej. Przeanalizowałem wszystkie lata do sezonu 2004/05 i w żadnym sezonie frekwencja nie była tak słaba. A więc coś jest jednak na rzeczy?
3. Fatalna pogoda
Na jednej z niedawnych konferencji prasowych prezydent Bartomeu tłumaczył, że klub nie przejmuje się niską frekwencją na Camp Nou i mówił, że jej głównymi powodami są późne godziny meczów (które – jak zapowiedział – będzie starał się zmienić) oraz zima. Abstrahując od tego, że w Katalonii zima oznacza temperatury będące u nas wiosennymi (czyli około 10°C), w teorii można traktować ten punkt dość poważnie. Sternik Barçy powiedział niedawno, że kibice-turyści kupują zazwyczaj około 18-22 tysięcy biletów na każdy mecz na stadionie, więc może to zimę można obciążyć winą za niską frekwencję? Otóż nie.
Założyłem, że za pierwszy dzień zimy uznam 1 grudnia, a jej koniec przyjmę na 14 lutego (czyli dzień pisania artykułu). Przeanalizowałem statystyki od pierwszego sezonu Pepa w Barcelonie, czyli 2008/09, aż do dziś. Wnioski są przerażające. Niech przemówią liczby – średnie ilości kibiców na meczach Barçy w okresie od 1 grudnia do połowy lutego. Sezon 2008/09 – 62224 osoby; 2009/10 – 68456; 2010/11 – 72553; 2011/12 – 65605; 2012/13 – 77153; 2013/14 – 53159. To spadek o prawie dziesięć tysięcy kibiców (około 16-17%) względem najgorszego roku w analizowanym okresie! Nie można też zrzucać całej winy na złych rywali w Copa del Rey, ponieważ na przykład w ubiegłym sezonie na Cordóbę przyszło 36607 osób; w ostatnim roku Pepa na meczu z L’Hospitalet (!) pojawiło się 56480 (!!) kibiców; wyników sezonu 2008/09 nie niszczy nawet fakt, że na spotkanie Ligi Mistrzów z Szachtarem Donieck przyszło zaledwie 22763 fanów. Czyli kolejny czynnik – pogoda – najprawdopodobniej odpada.

Fot. FourFourTwo
4. Brak wiary w nowego trenera
Do bardzo ciekawych wniosków doprowadza analiza statystyki, o której nie myślał praktycznie nikt – ilości kibiców na Camp Nou w latach, gdy do Barcelony przychodzi nowy trener. Po przejęciu sterów w Barcelonie przed sezonem 2003/04 Joan Laporta nominował Franka Rijkaarda na trenera Barçy. Doprowadziło to do spadku średniej ilości widzów z 66569 (sezon 2002/03) do 62251 (2003/04). Podobna sytuacja wystąpiła w przypadku Pepa Guardioli. W ostatnim roku holenderskiego szkoleniowca na ławce Dumy Katalonii na Camp Nou przychodziło 72383 kibiców, podczas gdy w pierwszym roku trenera z Santpedor frekwencja zmalała do 62071. Delikatniejszy, bo tylko o niecałe 3 tysiące (z 75158 w sezonie 2011/12 do 72649 rok później) spadek nastąpił w przypadku przejęcia drużyny przez Tito Vilanovę, jednak sytuacja „wróciła do normy”, gdy do Barcelony przyszedł Tata Martino. Z wyżej wymienionych 72649 fanów dziś na Camp Nou przychodzi średnio 65655 kibiców.
Możemy postawić więc bardzo rozsądnie brzmiącą tezę – z przyjściem nowej miotły frekwencja na Camp Nou spada. I nie powinno to dziwić. Jednym ze stereotypów opisujących Katalończyków jest ich nieufność. Bardzo ciężko jest zaskarbić sobie ich zaufanie, szczególnie jeśli jest się kimś „obcym”, czytaj: spoza tego regionu Europy (bo przecież nie Hiszpanii). Najłatwiej pokazać to na bardzo prostym, obrazowym, ale dość stereotypowym, przykładem. Wystarczy pójść do kawiarni czy banku w Katalonii. Jeśli będziesz mówić w języku angielskim czy kastylijskim, zostaniesz oczywiście obsłużony, jednak twoja opinia o kelnerach czy urzędnikach z tego regionu nie będzie najlepsza. Jeśli odezwiesz się do Katalończyka po katalońsku, zostaniesz przez niego potraktowany jak członek rodziny.
Jeśli uda ci się pokazać w oczach Katalończyka, możesz spać spokojnie – będzie on twoim wiernym przyjacielem. Historia okazuje, że tak było zarówno w przypadku Rijkaarda (w sezonie 2004/05 średnia frekwencja wzrosła z 62251 do 76064 kibiców), jak i Guardioli (z 62071 w sezonie 2008/09 do 75570 rok później). Warto przypomnieć, że w swoim pierwszym sezonie Holender wyciągnął Barçę z 6. miejsca w La Liga na pozycję wicemistrza kraju, a także dotarł do ćwierćfinału Copa del Rey. Tego, czego dokonał Pep Guardiola w swoim debiutanckim roku chyba nie muszę przypominać.
5. Co mówią culés?
Nieco ponad tydzień temu, bo dokładnie 6 lutego, kataloński Sport przeprowadził na swojej stronie internetowej ankietę dotyczącą spadku frekwencji na Camp Nou. Kibice mieli do wyboru cztery opcje. Niska frekwencja na Camp Nou jest związana z: 1) niekorzystnymi godzinami; 2) transmisjami w telewizji; 3) grą zespołu; 4) kryzysem. Zagłosowało (stan na 22:00, 14/02/2014) 8562 culés i aż 57% z nich (czyli dokładnie 4891 osób) postawiło na opcję związaną z formą piłkarską. 30% obwiniało godziny, 11% kryzys ekonomiczny, a zaledwie 2% fakt, iż wszystkie mecze Barçy są transmitowane w telewizji.
Większość z tych punktów opisałem wyżej, jednak w tym miejscu chciałbym się jeszcze skupić na grze drużyny, a właściwie na transferach i ich braku. Może wydać się to tezą dość górnolotną, jednak i tak spróbuję. Spójrzmy na once de galę Barcelony. Valdés gra w pierwszym składzie od dobrych kilku lat. Alves, podobnie jak i Piqué od 2008 roku. Mascherano przybył dwa lata później. Iniesta, Xavi, Busquets, Pedro czy w końcu Messi – wszyscy wychowali się w La Masii i wszyscy, przynajmniej od 2008 roku, regularnie grają w podstawowej jedenastce. Ileż można ciągle oglądać tych samych piłkarzy?
Postawienie tezy o zmęczeniu materiałem przez kibiców Barçy jest bardzo ryzykowne, jednak – przynajmniej moim zdaniem – coś w tym może być. Dla nas, kibiców z Polski, możliwość zobaczenia na żywo Messiego, Xaviego czy Piqué jest niesamowitym przeżyciem, ponieważ nie mamy tego na co dzień. Dla kibica z Katalonii posiadającego karnet na Barcelonę stało się to czymś w rodzaju przyjemnej rutyny. Oglądanie po raz setny kółka Xaviego, odbioru Piqué czy celnego dośrodkowania Alvesa interwencji Valdésa nie podnieca tak mocno, jak podniecało za pierwszym, drugim czy dziesiątym razem.
W tym miejscu winę w pewnym stopniu można zrzucić na brak transferów, które rzeczywiście wzmocniłyby drużynę. Od dobrych kilku lat w once de gali Barçy zmieniło się zaledwie kilka nazwisk – pojawił się Neymar, Alba zastąpił Abidala i… to tyle? Granie tym samym składem przez wiele lat niesie za sobą oczywiście wiele korzyści, w tym między innymi kapitalne zgranie zespołu, jednak może powodować też znużenie jednym i w konsekwencji powtarzalnym stylem gry. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że w poprzednich latach kibice na Camp Nou mieli możliwość oglądania zmiennej i potrafiącej zaskoczyć w każdej chwili orkiestry symfonicznej Pepa Guardioli.

Fot. Twitter | Frekwencja na rozgrywanym w ulewnym deszczu meczu Copa del Rey z Levante
Josep Maria Bartomeu, jak w sumie cały zarząd Barcelony, ma ogromnego pecha. Przebudowa Camp Nou jest absolutnie konieczna. Stadion Barçy w porównaniu z niektórymi europejskimi arenami jest bardzo archaiczny i nie spełnia już swoich założeń. Wystarczy wspomnieć tylko o najprostszych kwestiach – związanych z pogodą. Najzwyklejszy deszcz jest prawdziwym kataklizmem, bo zadaszona jest tylko jedna trybuna; pozostała część kibiców jest skazana na parasolki. Podobnie sytuacja wygląda z silnym wiatrem – stadion nie chroni fanów przed podmuchami. Jak żyć?
Jedyną sensowną opcją wydaje się być właśnie przebudowa Camp Nou. Plan zarządu – w teorii – nie wygląda nawet źle. Prace wewnątrz obiektu mają być prowadzone w trakcie przerwy między sezonami; w trakcie rozgrywek arena ma być odnawiana z zewnątrz. Barça cały czas miałaby grać na swoim obiekcie, a nawet jego koszt – 420 milionów euro – nie wygląda jakoś szczególnie strasznie, biorąc pod uwagę, iż, według założeń zarządu, Camp Nou ma zostać przebudowane w około 80%. Mówimy tutaj w końcu o modernizacji i całkowitym zadaszeniu stutysięcznego obiektu. Problem jest tylko taki, że Bartomeu i spółka trafili na zły, wręcz fatalny moment. Nie dość, że opozycja pragnie przełożenia referendum na okres kampanii wyborczej, to jeszcze w mediach pojawiają się informacje o frekwencji na Camp Nou lecącej na łeb na szyję…
W analizowaniu spadku frekwencji trzeba wziąć pod uwagę jeszcze jedną rzecz – przed nami przynajmniej jedno spotkanie w Lidze Mistrzów; w rozgrywkach, które bardzo często przyciągają na stadion Barçy dziewięćdziesięciotysięczne rzesze fanów. W tym momencie ciężko jednak powiedzieć, w jaki sposób można „uzdrowić” frekwencję na stadionie Barcelony. Niewątpliwie wiele zależy od wyników Barçy pod wodzą Taty Martino. Wydaje się, że jeśli tylko Duma Katalonii będzie grała na odpowiednim poziomie, to wszystko powinno wrócić do normy.
Fakt, że w obecnych rozgrywkach frekwencja na Camp Nou jest gorsza od tej w ostatnim sezonie Gasparta z całą pewnością może bulwersować. Trzeba pamiętać jednak o tej kluczowej kwestii – zaufaniu Katalończyków, którego nie zdobywa się ot tak. Do tego potrzebne są wyniki. W swoich pierwszych sezonach zarówno Rijkaard, jak i Pep osiągnęli bardzo dobre rezultaty, szkoleniowiec z Santpedor wręcz spektakularne. I kolejnym bardzo ważnym aspekcie – zaufania Katalończyka nie traci się również łatwo. Już w drugich sezonach obu trenerów średnie oscylowały w wysokich granicach 75 tysięcy kibiców.
A więc, moi drodzy culés, spokojnie – według statystyk wszystko będzie dobrze. Choć, jak to mówił mój ulubieniec Ryszard Tarasiewicz: „Statystyka jest jak spódniczka mini: odsłania wiele, ale zasłania najważniejsze”.