
Deportivo to upadły mistrz, Eibar to kopciuszek – król beniaminków z najmniejszej miejscowości reprezentowanej w La Liga. A co możemy powiedzieć o Córdobie? Proszę wsiadać, drzwi zamykać, to będzie jazda wehikułem czasu.
Korzenie
Powstanie osady sięga czasów, gdy południową częścią półwyspu władali Iberowie. Strategiczne położenie Kordoby – w górze żeglownej rzeki Gwadalkiwir – docenili Rzymianie. Łatwiej było im wywozić towary z głębi Hiszpanii do Rzymu na pokładach statków, niż drogą lądową. Ze wzniesionych przez nich budowli do naszych czasów przetrwał głównie most, nazywany po prostu “rzymskim” (Puente Romano). Jednak największy rozkwit miasta przypada na okres, gdy dostało się ono w ręce Arabów.
Jest styczeń 929 roku, wieść niesie, że emir Abd ar-Rahman III ogłosił się kalifem i od tej pory będzie wymieniany w modlitwach do Allaha. To swoisty chichot losu. Dynastia Umajjadów, z której się wywodzi, rządziła niegdyś całym arabskim imperium. Po kolejnej z wojen domowych władzę przejął rywalizujący z nią ród Abbasydów. Zgotowali oni masakrę władcy oraz krewnym, ale dziadek emira (również Abd ar-Rahmana, ale pierwszy) cudem ocalał. Uciekł z Syrii, a po sześciu latach tułaczki znalazł swoją przystań na krańcu Wielkiego Kalifatu, w zrewoltowanej Al-Andalus (jak w Średniowieczu nazywano tereny Półwyspu Iberyjskiego pod władaniem muzułmanów). Odłączył on region od rozpadającego się imperium zakładając niezależne księstwo. Jednakże dopiero jego wnuk był w stanie rozbić fale rebelii oraz wojsk chrześcijańskich władców z królestw Leonu, Asturii i Navarry zalewających jego kraj, a tym samym zaprowadzić spokój na dłużej. Ba, stać go było nawet na ingerencje militarne w sprawy północnych sąsiadów czy najazdy na Mahgreb. W międzyczasie zrównał się tytułem z władcami z Bagdadu i Kairu. W związku z powyższym zawodnicy i sympatycy Córdoby nazywani są dziś Los Califas (Kalifami).
Pod rządami dynastii Umajjadów Kordoba stała się centrum religijnym, politycznym i edukacyjnym na półwyspie, metropolią licząca nawet milion mieszkańców (obecnie żyje w niej około 350 tysięcy osób). Wraz z napływem nowej ludności i wzrostem aspiracji władców rozbudowywano Mesquitę – główny meczet, w owym czasie najwspanialszy na zachód o Damaszku. Po rekonkwiście zamieniony został na katedrę. Dla obrony przeprawy i miasta powstał Alkazar, czyli twierdza (zniszczona podczas hiszpańskiej wojny domowej, a następnie odbudowana w latach 70-tych). Zakładano kolejne uniwersytety, a syn pierwszego kalifa Kordoby – Al-Hakam II ufundował największą bibliotekę liczącą 600 tysięcy woluminów. Nic zatem zaskakującego, że to z tego miasta pochodził Awerroes, filozof i prawnik, za sprawą którego Europa Zachodnia odkryła dzieła Arystotelesa.
Ostatecznie w XI wieku państwo rozpadło się na mniejsze królestwa – Taify, co ułatwiło zadanie podboju tych ziem przez chrześcijańskich władców biorących udział w rekonkwiście. Wielka Kordoba także stała się tylko wspomnieniem.
Odbicie
Piłkarski klub jest odbiciem miasta z okresu, gdy stało się już bladym cieniem dawnej świetności. Blanquiverdes nigdy nie zyskali wielkiego rozgłosu. Tylko raz, za to nieprzerwanie na osiem sezonów, wspięli się na poziom Primera División. Wtedy to sięgnęli po piąte miejsca w najwyższej klasie rozgrywkowej – to był ich jedyny czas chwały.

Foto: LADIS
Jest 27 kwietnia 1964 roku. Zaledwie wczoraj Córdoba zakończyła swój pierwszy sezon w La Liga. W ostatnim meczu rozbiła Levante 4:0, co zagwarantowało jej na utrzymanie. Idziemy nieśpiesznie w tłumie kibiców Córdoby. Większość nosi swoje biało-zielone barwy, jednakże na ich twarzach nie rysuje się radość, nie słyszymy okrzyków ani przyśpiewek. Idziemy w milczeniu. Idziemy w kondukcie pogrzebowym. W tym samym czasie, gdy sympatycy zbierali się na stadionie na decydujący pojedynek, jeden z autobusów przewożący kibiców na mecz runął w nurt Gwadalkiwir. Zginęło jedenaście osób. Wieść o zdarzeniu rozeszła się lotem błyskawicy, dlatego tamtego dnia zwycięstwo miało gorzki smak.
Uroczystość pogrzebowa odbyła się w sercu miasta, w katedrze Mezquity. Na ceremonii obecnych było około 10 tysięcy osób w tym sam książę Juan Carlos.
Incepcja
Jesteśmy na Puente Romano. Trwają przygotowania do sezonu, w którym Córdoba po 42 latach powróci do Primera División. Władzie klubu postawiły tu własną maszynę czasu, by uchylić przed sympatykami rąbek przyszłości i pocieszyć po rozczarowującej, zakończonej na czternastej pozycji, kampanii.
Maszyna pomyliła się jedynie co do daty. Cordobistas wywalczyli promocję 22 czerwca, a nie 8.
Jest 22 czerwca 2014 roku. Jesteśmy kilkaset kilometrów od Kordoby, na Estadio Gran Canaria na Wyspach Kanaryjskich. To ostanie minuty rewanżowego spotkania o awans. Pierwszy mecz zakończył się wynikiem 0:0, w drugim pojedynku jednym golem prowadzi Las Palmas. Rozentuzjazmowani kibice Los Amarillos jeszcze przed ostatnim gwizdkiem wbiegli na murawę, aby świętować zwycięstwo i powrót do La Liga. Przerwę w grze wykorzystuje szkoleniowiec Kalifów, Chapi Ferrer, rozrysowując finalną akcję dla swojego zespołu. Jak doskonale wiemy z meczów piłki ręcznej “jedna wenta” to mnóstwo czasu, a co jeśli jest ich kilkanaście? Wtedy można zdziałać cuda.
Wzorem legendarnego kordobańskiego matadora – Manolete, Ulises Dávila w 93 minucie zadał decydujący cios, którym odwrócił losy pojedynku i dobił Kanaryjczyków. Dzięki bramkowemu remisowi na terenie rywala to Blanquiverdes mogli wznosić ręce w geście tryumfu. Po czym musieli szybko ulotnić się do szatni, gdyż krewcy kibice gospodarzy oprzytomnieli po chwili konsternacji i odpalili w kierunku zawodników gości kilka niezidentyfikowanych obiektów latających.
Kac – morderca
Wielki powrót do Primera División był niespodzianką dla wszystkich Cordobisatas. Zaskoczeni byli kibice, tylko najwięksi optymiści i uczestnicy misji “Córdoba del futuro” mogli na to liczyć. Zaskoczony był i prezes Carlos González, inaczej pewnie nie wpisywałby do umowy kupna klubu klauzuli, w myśl której dopłaci poprzedniemu właścicielowi dodatkowe dwa miliony euro w przypadku awansu. Zaskoczeni byli członkowie sztabu technicznego, w przeciwnym wypadku ich polityka transferowa z minionego mercado nie przypominałaby łapanki, a przemyślane posunięcia.
Na wejście w sezon w stylu Bruce’a Lee nie było co liczyć, gdy okazało się że pierwszym przeciwnikiem Kalifów będzie ostatni tryumfator Ligi Mistrzów. Dziś jednak Andaluzyjczycy to jedyna drużyna, która nie wygrała jeszcze ani jednego spotkania w tej temporadzie. Za największy sukces uchodzić może remis 1:1 z Celtą. Natomiast najbliżej trzech punktów Cordobisatas znaleźli się w pojedynku z Getafe, ale w 88 minucie stracili bramkę, przez co musieli zadowolić się podziałem punktów.
Zdecydowanie łatwiej powiedzieć co w ich ekipie nie zawodzi – Fede Cartabia. Argentyńczyk jest największą siłą napędową Blanquiverdes. Kreuje, strzela i drybluje – pełen odlot. Tylko że jeden Fede to za mało. Córdoba ma problem z tworzeniem sobie sytuacji podbramkowych, a to przekłada się na tragiczną średnią 2,5 celnego uderzenia na mecz. Swoje trzy grosze dokładają również napastnicy. Z trójki Ghilas, Havenaar i Xisco, tylko Algierczyk wpisał się na listę strzelców i to aż z jednym trafieniem. Obrona z kolei zbyt łatwo popełnia błędy przy wyprowadzaniu piłki. Wystarczy założenie odpowiedniego pressingu, by nakłonić defensorów do sprezentowania groźnej sytuacji pod własną bramką.
Córdoba ma słodko-gorzki smak. Po chwilowej euforii, upijania się szczęściem po awansie, przychodzi pora na kaca – mordercę.