Puchary rządzą się swoimi prawami. Chciałoby się uwolnić od tej prawdy, ale w przypadku Copa Libertadores po prostu się nie da. Niemal każda runda i każdy mecz w eliminacjach przyniósł ze sobą prawdziwą lawinę anegdot i niecodziennych sytuacji, które spokojnie można opisać na kilkanaście tysięcy znaków. To już jednak za nami. Od wtorku możemy emocjonować się 58. edycją tych rozgrywek. Po raz kolejny zobaczymy je za pośrednictwem polskiej telewizji – drugi rok z rzędu w Sportklubie, mającym prawa do transmisji dwóch meczów tygodniowo.
Dobra zmiana? Wszystko na to wskazuje
Ale żeby na spokojnie opowiedzieć o najciekawszych sytuacjach, warto wspomnieć o zmianach, jakie zaszły przed obecnymi rozgrywkami, a te są znaczące.
Przede wszystkim zmieniła się liczba uczestników. Spokojnie, fazy grupowe pozostały bez zmian, a więc osiem grup po cztery zespoły, dające 32 drużyny. Tyle, że do tej pory 26 miejsc było zapewnionych, a o pozostałe sześć walczyło dwanaście ekip. Nie trudno policzyć, że dawało to łącznie 38 uczestników. Teraz natomiast 28 drużyn ma zapewnione miejsc w fazie grupowej, a o pozostałe cztery walczyło aż 19 ekip!
Modyfikacji uległ również podział dla poszczególnych państw. Siedmiu przedstawicieli miała Brazylia, sześciu Argentyna, pozostałe kraje po cztery drużyny, a kolejne dwa miejsce przypadły zwycięzcom Copa Libertadores i Copa Sudamericana. W tym wypadku wzbogaciła się więc Kolumbia i Brazylia.
Do tej pory w eliminacjach startowało dwanaście drużyn w sześciu parach. Teraz chętnych jest więcej, ale równocześnie droga do fazy grupowej jest dłuższa. Zamiast jednej rundy, są trzystopniowe kwalifikacje. W pierwszej bierze udział sześć zespołów, które reprezentują kraje Ameryki Południowej sklasyfikowane w rankingu CONMEBOL na miejscach 5-10. Na tym etapie wolne mieli przedstawiciele Argentyny, Brazylii, Kolumbii i Chile. Później trzech zwycięzców dołącza do trzynastu ekip i tworzą osiem par. Wygrani z drugiej rundy między sobą tworzą pary ostatniej fazy i tam walka toczy się już o fazę grupową. Triumfatorzy zasilają cztery grupy, w których pozostały wolne miejsca.
Zmienił się także terminarz, który uległ rozciągnięciu. Do tej pory rozgrywki rozpoczynały się pod koniec stycznia, a kończyły w lipcu. Teraz start eliminacji miał miejsce pod koniec lutego, a finał odbędzie się dopiero w listopadzie. Duży plus dla CONMEBOL-u za tę decyzję, bo dochodziło do sytuacji, gdy bardzo szybko rozgrywano fazę grupową i dwie rundy KO, by później cztery ekipy musiały czekać na najważniejsze mecze ponad miesiąc albo i dłużej. W tym czasie odchodzili zawodnicy i siła ekip mogła się zmienić diametralnie.
Wydłużenie Libertadores oznacza kres łączenia tych rozgrywek z Copa Sudamericana. Teraz oba turnieje są rozgrywane równolegle. Dzięki temu nie powtórzy się sytuacja z poprzedniego sezonu, kiedy Atlético Nacional najpierw wygrało Libertadores, a później znalazło się w finale Sudamericany, rozgrywając przez cały sezon ponad 80 spotkań na przestrzeni 11 miesięcy!
Ostatnią zmianą proceduralną jest decyzja o losowaniu par 1/8 finału. Dla europejskiego kibica może być to dziwne, ale do tej pory pary w najlepszej szesnastce były ustalane na podstawie wyników osiągniętych w fazie grupowej, np. drużyna z najlepszym bilansem z pierwszego miejsca grała z najgorszym “wicemistrzem grupy”, druga z przedostatnią itd. W ten sposób mogłoby dojść do sytuacji, w której dwie drużyny z jednej grupy spotykają się już w pierwszej serii meczów fazy pucharowej.
Przede wszystkim zmiany wymusili Meksykanie, którzy ostatecznie porzucili rozgrywki w Ameryce Południowej. Tutaj również można dostrzec dwie strony medalu. Z jednej, gdyby przedstawiciele Liga MX traktowali poważnie Copa Libertadores i wystawiali najmocniejsze zespoły, to miałoby to większy sens. Wielokrotnie jednak ignorowano turniej, wystawiając rezerwy lub też grając na pół gwizdka. Szkoda, bo przykład Copa América Centenario pokazał, że można połączyć rozgrywki CONCACAF i CONMEBOL tworząc solidny produkt. Cały czas wielu kibiców i dziennikarzy łudzi się, że takie połączenie jest możliwe również w piłce klubowej. Tutaj natomiast dochodzi do sytuacji, w której ucierpiałoby wiele ekip z północy. Meksykanie straciliby szansę na półfinały rozgrywek międzynarodowych w swoim gronie – tak już zdarzało się w LM CONCACAF. Z kolei kluby amerykańskie zmuszone do poważnej rywalizacji mogłyby stracić blask, co oznaczałoby spadek znaczenia MLS. Z kolei dla mniejszych klubów wyzwanie stanowiłyby nie tylko znacznie dalsze podróże, ale niemal całkowita utrata szans na przebicie się do elity.
Wśród zmian są jeszcze te finansowe, czyli jeden z głównych postulatów tych największych, którzy grożą utworzeniem odrębnych rozgrywek. Nie ma ryzyka, że komuś pieniądze namieszają w głowie. Dość powiedzieć, że najważniejszy klubowy puchar w Ameryce Południowej nie jest najlepiej opłacany na kontynencie. Więcej można zarobić wygrywając ligę brazylijską, a najwięcej zgarnia zwycięzca… Pucharu Brazylii! Paranoja kompletna. Wyobrażacie sobie taką sytuację w Hiszpanii? Zwycięzca Copa del Rey zgarnia od mistrza kraju i triumfatora Ligi Mistrzów? Football fiction w najczystszej postaci. Jak więc wyglądają gratyfikacje pieniężne?
– I faza eliminacji – 250 tys. dolarów dla zwycięzcy i 50 tys. dolarów dla przegranego
– II i III faza eliminacji – 400 tys. dolarów dla zwycięzcy i 100 tys. dolarów dla przegranego
– Faza grupowa – 600 tys. dolarów za każdy mecz w roli gospodarza, czyli łącznie 1,8 miliona dolarów
– 1/8 finału – 750 tys. dolarów dla każdej z drużyn
– 1/4 finału – 950 tys. dolarów dla każdej z drużyn
– 1/2 finału – 1,25 miliona dolarów dla każdej z drużyn
– Finalista – 1,5 miliona dolarów
– Zwycięzca – 3 miliony dolarów
W najlepszym przypadku, grając od pierwszej fazy eliminacji można zarobić łącznie 8,8 miliona dolarów! Odliczając kwalifikacje, tracimy jednak ponad milion dolarów. Więcej o kilka „baniek”, za samo wejście do fazy grupowej LM, zarobiła Legia Warszawa.
Kwalifikacje pełne anegdot
Tyle poważnych treści, ale czas na rozrywkę. Tej nie brakowało w przypadku eliminacji, w których wydarzyło się kilka rzeczy, oddających w najlepszy możliwy sposób folklor związany z Copa Libertadores.
Na dzień dobry Sergio Blanco strzelił gola w meczu Universitario de Sucre-Montevideo Wanderers. Trafienie gości nie miało większego znaczenia dla losów dwumeczu, ale Blanco nie dość, że otworzył strzelanie w Libertadores 2017, to jeszcze “przełamał się” po… 15 latach przerwy. Dokładnie 5446 dni czekał na gola dla Montevideo Wanderers w Copa Libertadores. Dłuższą przerwę w strzelaniu goli dla jednego klubu w tych rozgrywkach miał tylko Marcelo Zalayeta.
Znany z gry w Europie Roque Santa Cruz wrócił do Olimpii Asunción. Wprawdzie Paragwajczycy nie awansowali do fazy grupowej, ale i tak zaznaczyli swoją obecność w eliminacjach. W drugiej rundzie Olimpia trafiła na Independiente del Valle, czyli finalistę z ubiegłego roku. Porażkę 0:1 na wyjeździe, odkuto sobie pewnym zwycięstwem 3:1 przed własną publicznością. Decydującego gola strzelił nie kto inny, jak Santa Cruz, który ostatnią bramkę w tych rozgrywkach zdobył dokładnie 24 lutego 1999 roku. Wtedy pokonał bramkarza Cerro Porteño. Od tamtej pory zdążył wyjechać na Stary Kontynent, gdzie reprezentował m.in. barwy Manchesteru City, Realu Betis czy Bayernu oraz rozegrał ponad 100 meczów dla drużyny narodowej. 10 lutego 2017 roku, czyli niemal 18 lat później, a dokładnie 6560 dni po meczu z Cerro Porteño, znowu zaatakował. Niestety rekordu Félixa Torresa – 6581 dni między pierwszym a ostatnim golem w CL – nie pobije. A przynajmniej jeszcze nie teraz, bo Olimpii w fazie grupowej nie zobaczymy.
Finalisty rozgrywek z 2013 w normalny sposób jednak nie wyeliminowano… Zrobiło to Botafogo, a konkretniej Roberto Fernández – golkiper Fogão. Popularny Gatito obronił w serii jedenastek 3 z 4 rzutów karnych! Cała historia jest tym ciekawsza, że Gatito wszedł na boisko w 62. minucie, zmieniając kontuzjowanego kolegę Heltona Leite. Paragwajski golkiper dołączył tym samym do elitarnego grona bramkarzy, którzy w ostatnich latach dokonywali podobnej sztuki w Copa Libertadores. Dwukrotnie robił to Marcos w barwach Palmeirasu oraz José Cevallos (LDU Quito), który wybronił trzy “jedenastki” w finale z 2008 roku, a zatrzymywał największe gwiazdy Fluminense – Darío Concę, Thiago Nevesa czy Washingtona. Do tego dwukrotnie poszkodowany był Nacional Montevideo – raz przez bramkarza Santosu, Fábio Costę w 2003 roku, a przed rokiem przez Agustína Orión z Boca Juniors.
W ostatniej rundzie kwalifikacji jednak były i mniej przyjemne historie, jak ta z meczu Deportivo Capiatá-Atlético Paranaense. Goście z Brazylii awansowali do fazy grupowej, ale głośnym echem odbiło się rasistowskie zachowanie kibiców gospodarzy. Ofiarami padli Carlos Alberto i Nikão, którzy przez cały mecz byli nazywani małpami przez miejscowych. Prezydent Atlético PR, Luiz Sallim Emed powiedział, że w XXI wieku takich zachowań nie powinno się oglądać na piłkarskich stadionach. Oczywista oczywistość, ale i pełna dyplomacja, w której nie chciał uczestniczyć trener Paulo Autuori:
“Ameryka Południowa czasami wydaje się być bananową republiką, gdzie wszystko może się zdarzyć. W Europie wszyscy wiedzą, że w takich sytuacjach kary za rasizm są przejrzyste. Nikão był nazywany małpą, ale nic z tym nie robiono. Podobnie, gdy rzucano w niego butelkami. Żaden z czterech sędziów nie reagował. Tak, to jest bananowa republika, nie mam wątpliwości!”
Na koniec anegdot trzeba przytoczyć tę najbardziej absurdalną, która zakończyła się happy endem, chociaż wcale nie musiała. Takiego zbiegu okoliczności, jakiego doświadczyli piłkarze, trenerzy i oficjele Atlético Tucumán, już chyba nigdy więcej nie będą mieli okazji przeżyć. W drugiej rundzie kwalifikacji zagrali z ekwadorskim El Nacional Quito. U siebie 2:2, więc rewanż zapowiadał kłopoty, ale nikt nie myślał, że będą to kłopoty pozaboiskowe. Kilka dni przed meczem planowano wylot do Guayaquil, gdzie drużyna miała się zaaklimatyzować. Lot do Quito w dniu meczu zapoczątkował wszystkie problemy, m.in. te z dokumentami. Następnie dwie godziny oczekiwania w samolocie i … nic. Atlético musiało wynająć inny samolot, ale jego rozmiary pozwalały tylko na transport piłkarzy i kilku osób ze sztabu szkoleniowego. Problem rozwiązany? Nie do końca. Z poprzedniej maszyny nie można było wypakować całego sprzętu.
Z pomocą przyszedł ambasador Argentyny w Ekwadorze. Prośby o przesunięcie meczu poskutkowały. Z pomocą miejscowej policji drużyna dotarła na stadion. Spóźnieni, choć Ekwadorczycy robili wszystko, by pomóc. Autobus, którym jechała drużyna, pokonywał odległości z prędkością ponad 130km/h.
Ostatnim utrudnieniem były… koszulki, a właściwie ich brak, gdyż zostały w Guayaquil. Ale i tutaj przytrafił się kolejny zbieg okoliczności. Drużynę uratowały… Mistrzostwa Ameryki Południowej do lat 20, oczywiście odbywających się w Ekwadorze. Turniej finałowy w Quito był zbawieniem, bo stacjonowała tam kadra Argentyny, której tradycyjne biało-niebieskie stroje są identyczne kolorystycznie, jak komplet Atlético Tucumán. Szybka pożyczka, wyjście na boisko niemal prosto z autokaru, a później wygrana 1:0 i awans do ostatniej fazy kwalifikacji. W ten sposób piłkarze Atlético wywalczyli swój pierwszy w historii awans do fazy grupowej Copa Libertadores. Bardzo proste, prawda?
Starzy znajomi
Tegoroczna edycja Copa Libertadores będzie też okazją, by zobaczyć wielu zawodników, których niegdyś podziwialiśmy na Starym Kontynencie. I tutaj lista jest długa: Juan Arango (Zulia), Ricardo Oliveira (Santos), Juan Quintero (Deportivo Independiente Medellin), Fabricio Coloccini (San Lorenzo), José Paolo Guerrero (Flamengo), Lucho González i Eduardo da Silva, Grafite (wszyscy Atlético PR), Zé Roberto, Felipe Melo (obaj Palmeiras), Elias, Felipe Santana i Robinho (Atlético Mineiro), Lucas Barrios (Grêmio). Jedyny nieobecny? Roque Santa Cruz, a z nim cała Olimpia Asunción, o których było wyżej.
Byłe gwiazdy najczęściej wybierają mocne kluby lub ekipy z najsilniejszych państw. Wyjątkiem jest Arango. On jednak zdecydował się na powrót do ojczyzny. Największym zaskoczeniem może być jednak Alex Silva. Swego czasu reprezentant Brazylii i twórca świetnego duetu obrońców z Mirandą w São Paulo, wybrał grę dla… boliwijskiego Jorge Wilistermann z dźwięcznie brzmiącego miasta Cochabamba (swoją drogą szkoda, że nie przyjechała tam ekipa Carabobo). W przypadku Boliwii ciekawostek dostarcza debiutant – Sport Boys Warnes. Trenerem jest Bask, Xabier Azkagorta, o którym niegdyś pisałem na łamach OLE Magazyn. W składzie m.in. brat Joana Capdevilii, José czy wypożyczony z Boca Juniors jeden z ciekawszych talentów, również ze względu na nazwisko… Alexis Messidoro.
Są także znajomi z LaLiga: Marcos Angeleri (San Lorenzo), Diego Ifrán (Sporting Cristal), Diego Buonanotte (Universidad Católica), Cristian “Cebolla” Rodríguez (Peñarol Montevideo), Leonel Galeano (Godoy Cruz) czy Pedro Geromel (Grêmio), którego mało kto pamięta z występów w Mallorce, a w dwóch ostatnich sezonach był wybierany do najlepszych jedenastek ligi brazylijskiej! Skoro wspomnieliśmy o Xabierze Azkagorcie, to już na dzień dobry spotkał się ze swoim rodakiem Fernando Juberto z Libertadu Asunción. Innym znajomym jest Martín Lasarte, który niegdyś prowadził Real Sociedad.
Faworyci
Kogo można upatrywać w roli kandydata do końcowego triumfu? Bukmacherzy wskazują Palmeiras. Verdão stracili co prawda trenera i największą gwiazdę – Cuca oraz Gabriela Jesusa, ale zyskali dwójkę z Atlético Nacional – Alejandro Guerrę i Miguela Borje, dzięki czemu można ich zaliczyć do grona faworytów. Poza tym mocne wydaje się Flamengo, tradycyjnie River Plate. Nie należy też zapominać o broniącym tytułu Atlético Nacional. Wydaje się jednak, że trudno będzie powtórzyć wyczyn z 2016 roku, który zakończyli w najgorszy z możliwych sposobów, czyli kompromitacją na Klubowych Mistrzostwach Świata.
Z pewnością wielu fanów będzie miało Chapecoense, które debiutuje w rozgrywkach. Pamiętamy katastrofę samolotu pod Medellin oraz późniejsze zachowanie fair play ze strony Kolumbijczyków, którzy uznali zwycięstwo Chape w Copa Sudamericana. Dzięki temu ekipa ze stanu Santa Catarina może grać w Libertadores. W fazie grupowej trafili nie najgorzej – Nacional Montevideo, Lanús z Argentyny i Zulia z Wenezueli. Dwaj pierwsi rywale to duży komfort pod względem krótkich wyjazdów. Jednak już podróż do Maracaibo na mecz z Zulią trwała… 30 godzin! Do pokonania było niemal 7000 kilometrów, czyli tyle, ile na trasie Warszawa-Lizbona-Warszawa.
A może jakaś niespodzianka? Póki co zaczęło się od jednej – wygranej Jorge Wilstermann nad Peñarolem 6:2, ale to był swego rodzaju rewanż…
1960 – Peñarol 7-1 Wilstermann
2017 – Wilstermann 6-2 Peñarol— Martin da Cruz (@martindacruz_) March 8, 2017
Tyle w skali mikro. W skali makro również coś zobaczymy, bo co roku wyskakuje ktoś nowy, jak królik z kapelusza. Któż mógł się spodziewać finału Atlético Nacional-Independiente del Valle w 2016? Prawdopodobnie nikt. Ciekawe, kto tym razem okaże się czarnym koniem rozgrywek. Wyrokować jest trudno, bo Copa Libertadores to nie jest zwykły turniej. To stan umysłu.