
Gdy Chińczycy życzą komuś źle, mówią: „obyś żył w ciekawych czasach”. Ostatnie lata to dla culés okres co najmniej interesujący, lecz niestety w złym tego słowa znaczeniu.
Vox populi
Wszystko zaczęło się od Zubizarrety. Czy zwolnienie Baska było słuszne? Biorąc pod uwagę jego dokonania oczywiście, że tak. Lista popełnionych przez niego błędów jest naprawdę długa. Poinformowanie Jonathana dos Santosa o ofercie Tottenhamu i prowadzenie negocjacji transferowych przez aplikację WhatsApp, zawieranie zbyt niskich klauzul w kontraktach, niedopilnowanie kończących się umów piłkarzy rezerw i sekcji juniorskich (np. Muniesy, Onany), oddawanie niepotrzebnych zawodników za bezcen – porównajcie sobie transfer Moraty do sprzedaży Bojana, czy innego Fontása – kupowanie piłkarzy słabych lub niepotrzebnych jak Douglas czy Song, zignorowanie wyników badań medycznych Vermaelena, w końcu doprowadzenie do bana transferowego…
Reasumując – to cud, że Zubizarreta tak długo wytrzymał na stanowisku. Ze sprawiedliwości stała się jednak zadość kilka dni temu, kiedy z hukiem wyleciał z klubu. Wygląda na to, iż Bartomeu po prostu czekał na idealny moment, by pozbyć się dyrektora sportowego. W dobie bana transferowego zwolnienie Zubiego to ruch maksymalnie bezpieczny, jednak w tej chwili to tylko zwykłe wypełnienie woli ludu. Z tej perspektywy wygląda zresztą nie jak chęć usprawnienia działalności klubu, lecz jeszcze jedna próba ocieplenia swojego wizerunku i tym samym desperackie szukanie szans na reelekcję. Bartomeu przeliczył się – efekt tego ruchu okazał się być odwrotny do zamierzonego. Culés poczuli krew i teraz chcą jej więcej i więcej.
Odejście Carlesa Puyola w kontekście zwolnienia dyrektora sportowego argumentowane o poczuciem współwiny za nietrafione decyzje? Nonsens. Były kapitan Blaugrany dopiero co ukończył kurs zezwalający mu na pracowanie w nowym zawodzie, a do działania miał przystąpić w rozpoczętym w styczniu okienkiem transferowym. To, że Puyi zrzekł się swojej posady jest jednak kolejnym ciosem dla Bartomeu. Tak samo zresztą jak odrzucenie przez Abidala oferty objęcia stanowiska dyrektora szkółek Barcelony. Prezydent klubu nie może już dłużej powoływać się na sentymenty jego kibiców skoro odwracają się od niego i krytykują go nawet klubowe legendy.
Déjà vu
Wraz z biegiem obecnego sezonu upada także mit Luisa Enrique jako zbawiciela-rewolucjonisty. Lucho opisywany był przed sezonem jako trener idealny dla Barcelony, jednak rzeczywistość brutalnie zweryfikowała ówczesny hurraoptymizm. Dziś sytuacja jest zgoła odmienna. Barcelonismo najchętniej ruszyłoby na gabinet szkoleniowca z widłami i pochodniami.
Runda jesienna pokazała, jak bardzo oczekiwania co do kadrowych zmian rozminęły się z realiami. Styl miał ulec poprawie, na skutek personalnych rotacji, oparciu gry na zawodnikach wysoce mobilnych, pasujących do szybkiej i agresywnej gry. A co otrzymaliśmy? To co zawsze, czyli tiki-takę w rozumowaniu Guardioli, to jest bezużyteczną sztukę dla sztuki.
Lucho podjął bowiem szereg nietrafionych decyzji, które pchnęły klub w kierunku nie stabilizacji, a stagnacji. Od Rakiticia nie oczekiwano, że zastąpi Xaviego w stosunku jeden do jednego, lecz spodziewano się, że pozwoli Barcelonie na wertykalną grę. Nic z tego – Chorwat jest wykorzystywany głównie w asekuracji, błąka się gdzieś w okolicach koła środkowego skąd nie potrafi dyrygować grą. Luis Suárez z kolei przesuwany jest na prawe skrzydło, zaś w ataku pozycyjnym nie potrafi sobie znaleźć miejsca na boisku, ani przestrzeni by móc zaatakować bramkę przeciwnika tak jak lubi – dynamicznym wyjściem do prostopadłej piłki, bo tego typu zagrań praktycznie nie otrzymuje. Rafinha zaś, jeśli w ogóle gra, operuje bliżej lewego skrzydła, co też niweluje jego główne atuty. W Celcie najskuteczniejszy był, gdy ustawiano go bliżej prawej flanki, skąd często łamał akcję do środka, a następnie prostopadle podawał do partnerów. Ci oraz inni zawodnicy nie mogą wykorzystać swych największych zalet, bo nie występują na optymalnych dla siebie pozycjach. Rzadko kiedy mają też czas na przećwiczenie odpowiednich wariantów gry, bo Lucho przeważnie podaje listę powołań w dzień meczu. To absurdalne, bo przez to jego podopieczni nie mogą przygotować się odpowiednio do spotkania. Bywało też, że nagle trener decydował się na wystawienie kogoś na innej pozycji, niż tej, na której grę ćwiczył przez cały tydzień (Mathieu), co potem odbijało się i na prezentowanym przez takiego zawodnika poziomie, i na wyniku meczu. Drużynie nie podoba się też forma treningów, a konkretniej kompletne odcięcie od świata podczas sesji oraz brak komunikacji między każdym z piłkarzy a trenerem. Ich stosunki są bardzo sformalizowane, przez co nikt nie czuje się komfortowo.
W efekcie nieważne, czy Barcelona gra formacją 4-3-3, 3-5-2 czy 3-4-3 – każda z nich wprowadza bowiem kosmetyczne modyfikacje, bo po raz kolejny postanowiono dopasować piłkarzy do taktyki, a nie odwrotnie. Oprócz personaliów w Dumie Katalonii nie zmieniło się zatem praktycznie nic i tylko indywidualności jeszcze podtrzymują ją przy życiu. Jeszcze.
Sytuacja Barcelony jest zatem patowa. Zaufanie Lucho nie daje żadnej gwarancji na to, iż zespół poczyni znaczące postępy. Póki co znajduje się raczej na równi pochyłej i żadnym argumentem na jego korzyść są manity z Córdobą czy Elche. Nie można też wykluczyć informacji podawanych przez media, jakoby pomiędzy trenerem za piłkarzami Barcelony doszło do szeroko zakrojonego konfliktu. Cokolwiek by to nie oznaczało, w takich warunkach nie da się rozwijać.
Z drugiej strony, czy w ogóle jest ktoś, kto mógłby wyprowadzić Barcę z tego kryzysu, lub chociaż dać gwarancję, że drużyna nie wpadnie w jeszcze większy marazm? Chyba nie. Jako ewentualnych zastępców Enrique wymienia się trenerów, którzy również budzą szereg wątpliwości. Óscar Garcia dla przykładu jest jeszcze mniej doświadczonym szkoleniowcem, Frank Rijkaard już dawno wypadł ze światowej czołówki i sam przyznaje, że nie interesuje go krótkotrwały etat i praca bez perspektyw. Marcelo Bielsa to opcja szalenie (hehe) ryzykowna, lecz też nierealna (nie wiadomo w sumie co bardziej), a kandydatura Juppa Heynckesa wygląda na totalne science-fiction. Najbliższe dni będą czasem na wybór mniejszego zła.
Mitomania barcelonismo
Każdy kolejny sezon można zobrazować jako próbę wskrzeszenia trupa, co oczywiście zawsze kończy się fiaskiem. Choć tyle razy zapowiadano już zmiany, ostatecznie zawsze wraca się do przeszłości. To gonienie za ideałami jest jednak zgubne, bo odbija się na funkcjonowaniu nie tylko pierwszego zespołu, ale i całego klubu.
I w tym momencie kolejna wielka narracja, czyli opieranie drużyny na wychowankach, okazuje się złudną fikcją. Za czasów Tito Vilanovy spełnił się sen Louisa van Gaala – na boisku pojawiła się jedenastka złożona z samych „produktów” La Masii. Nikt jednak nie zadał sobie trudu, by przetrzeć różowe okulary. Patrząc wstecz, sam Guardiola wprowadził na stałe do pierwszego zespołu jedynie trzech wychowanków – Busquetsa, Piqué oraz Pedro – którzy stanowią o jej realnej sile. Chociaż co do tego ostatniego również można mieć wątpliwości. Reszta im podobnych piłkarzy rozjechała się gdzieś po świecie, bo po prostu była za słaba. Kilku innych z kolei, jak Montoya, Bartra czy Sergi Roberto to wiecznie młode talenty, które wcale nie mają tak wielkiego potencjału jak zakładano i od lat nie mogą się przebić.
Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że w Barcelonie zatrzymał się czas. Takie podejście doprowadziło do wielu zaniedbań niemalże na każdym szczeblu szkoleniowym. Mało kto zwraca uwagę, że oprócz pierwszej drużyny poważny kryzys przeżywają także rezerwy oraz praktycznie wszystkie sekcje juniorskie. Każdy zespół młodzieżowy zmaga się z identycznymi problemami – fatalną defensywą, brakiem kreatywnych pomocników, przywiązaniem do przestarzałej i nieskutecznej taktyki. Efektem są najgorsze od wielu lat rezultaty osiągane przez sekcje juniorskie.
Z kolei najbardziej utalentowani wychowankowie, tacy jak Deulofeu czy Adama Traoré wyróżniają się na tle reszty, bo kompletnie nie pasują do barcelońskiej koncepcji futbolu. Obaj są zawodnikami dynamicznymi lecz samolubnymi, dysponują świetnym dryblingiem, lecz w cierpliwym rozgrywaniu po piłkarsku się duszą. Ten drugi może też pochwalić się dobrymi warunkami fizycznymi i zaangażowaniem w poczynania defensywne. Zarówno Deulofeu jak i Adama są więc piłkarzami, którzy idealnie odnaleźli by się w grze z kontry, a nie ataku pozycyjnym i klepaniu na małej przestrzeni. Jeśli w Barcelonie nikt wkrótce nie zdecyduje się na drastyczną zmianę taktyki, raczej żaden jej się nie przyda.
Messidependencja jak rak
Wzmocnienie ofensywy Suárezem, kupienie Rakiticia, powrót Rafinhi z Celty miały nadać drużynie świeżości i raz na zawsze położyć kres uzależnieniu zespołu od Messiego. Tak przynajmniej twierdzili członkowie zarządu i sam Lucho przed sezonem. Niestety asturyjski szkoleniowiec szybko sam sobie zaprzeczył, po raz kolejny organizując drużynę wokół Argentyńczyka. Nadal jest on jej najważniejszym ogniwem, decydującym o wynikach jeszcze bardziej niż przedtem.
Taką zależność od La Pulgi można byłoby traktować jako coś wkalkulowanego w sposób gry drużyny, bo to normalne, że najlepsi zawodnicy mają największy wpływ na zespół. Leo Messi sam w sobie stał się jednak w Barcelonie wartością najwyższą, która według mediów ma coraz silniej oddziałuje na klub. Już w poprzednim sezonie krążyły plotki, iż to właśnie Argentyńczyk najgłośniej protestował przeciwko Gerardo Martino, z którym ponoć nie mógł dojść do porozumienia co do swojego ustawienia. W ostatnich dniach zaś media ponownie narobiły szumu wokół Messiego, zarzucając mu pewien rodzaj autorytaryzmu. Niemal wszystkie źródła podawały zgodnie, iż w szatni Barcelony zrodził się poważny konflikt między nim, a Luisem Enrique, a Leo miał nawet poprosić o zwolnienie trenera. Był to ponoć efekt posadzenia go na ławce w meczu z Realem Sociedad, przez co potem ten nie pojawił się na otwartym treningu na Mini Estadi. Klub wystosował jednak oświadczenie, że nieobecność Messiego to efekt jego problemów żołądkiem i jelitami, a nie kolejny foch Argentyńczyka.
Ale jakby problemów w szatni było mało, rozkręciła się też afera dotycząca przyszłości Messiego. Czynnikiem, który uruchomił lawinę spekulacji był fakt, iż ten zaczął obserwować profil Chelsea i kilku jej zawodników na instagramie. Na pozór wygląda to jak pierwsza lepsza plotka wymyślona przez jakiś szmatławiec, jednak z biegiem czasu te zamiast cichnąć przybierają na sile. Wiele źródeł zgodnie podaje, że The Blues chcieliby ściągnąć Leo do swojego zespołu, a on sam miał zakomunikować Bartomeu, że pozostanie zawodnikiem Barcelony tylko do końca obecnego sezonu. Na domiar złego, ARA poinformowała też o nieznanych jak dotąd warunkach kontraktu Messiego:
Zielone światło
„Źle się dzieje w państwie barcelońskim” można by rzec i nie będzie w tym ani krzty przesady. Klub znajduje się w sytuacji, gdy mało kto dostrzega, że Barcelona to „mes que un Messi”. Ma on kilka razy większy wpływ na jego funkcjonowanie niż na jednego z vice-kapitanów przystało, a włodarze traktują go jedynie jako kartę przetargową do zbliżających się wyborów. Nieważne ile zarabia Argentyńczyk, Bartomeu zrobi wszystko by go zatrzymać, nawet kosztem klubu. Na to akurat socios zapewne przymkną oczy. Kampania wyborcza trwa.
Chyba tylko jedna osoba w całym tym bałaganie może doszukiwać się jakichkolwiek pozytywów. „Jestem pełen energii, gotowy do działania” – zadeklarował niedawno Joan Laporta zapytany o to, czy będzie kandydował w nadchodzących wyborach. Na ten moment były prezydent ma największe poparcie wśród ankietowanych. Gdzieś między bajki wypadałoby włożyć jego rzekome wstępne porozumienie z Kloppem, który miałby przejąć Barcelonę w razie wygranej Laporty. Nie wiadomo też jakie są jego postulaty, ani pomysły co do sposobu rządzenia klubem. Prawdą jest natomiast, iż kibice Blaugrany patrzą na niego jak na zbawiciela, bo to właśnie za jego kadencji Duma Katalonii odniosła największe sukcesy w swojej historii. Niestety, to chyba ich najsilniejszy argument przemawiający za Joanem. Błędne jest natomiast branie za pewnik, że objęcie przez Laportę stanowiska prezydenta klubu znów uczyni z niego światowego hegemona.
Nie ma jednej wyraźnej drogi na wyciągnięcie Barcelony z kryzysu. Klub potrzebuje zmian u podstaw jego funkcjonowania, zarówno pod względem sportowym (na wielu szczeblach) jak i organizacyjnym. Kłopoty w Dumie Katalonii zapewne wcale nie skończą się wraz z obecnym sezonem, bo proces zmian jaki musi przejść wymaga czasu, być może nawet kilku lat. Jednak póki Bartomeu jest prezydentem raczej niewiele się zmieni, ponieważ jego priorytety nie są zbieżne z tymi klubowymi.
A my, kibice Barcelony, już nie możemy doczekać się przełomu wiosny i lata…