W Argentynie wystartował nowy sezon ligowy. Głośno jest tam nie tylko o wyczynach boiskowych, ale również o wybrykach poszczególnych piłkarzy. Na warsztat weźmiemy najbardziej znane i teoretycznie najlepsze ekipy z ligi argentyńskiej – Boca Juniors i River Plate.
Genueński statek na mieliźnie
Zacznijmy od tych pierwszych. U popularnych Xeneizes, każdy sezon obfituje w coraz bardziej absurdalne sytuacje. Tuż po Copa América podopieczni Guillermo Barrosa Schelotto mieli spokojnie ograć przybyszów z Ekwadoru, Independiente Del Valle, w ramach półfinału Copa Libertadores. Tych samych, którzy w 1/8 wyrzucili z rozgrywek River Plate. Po porażce 1:2 na wyjeździe, na własnym obiekcie Boca musiało odrobić straty żeby sięgnąć po awans. By tak się stało sprowadzono z Meksyku Dario Benedetto za – bagatela – 5 mln dolarów, poprawiono solidnym Fernando Zuquim za 2,2 mln i na koniec Santiago Verginim, dobrym stoperem. I co? Przyszedł gong. Wynik 2:3, a skompromitowani piłkarze z trenerem opuszczali obiekt przy akompaniamencie gwizdów i wyzwisk, gorszych niż te kibiców Legii po pierwszym meczu w Lidze Mistrzów. Grupa działaczy, która nie bardzo miała pomysł na to co zrobić z tym chaosem, postanowiła poświęcić kolejne pieniądze na transfery. Zwłaszcza, że w dość niespodziewanie zespół opuścił Nico Lodeiro i przeniósł się do MLS, a dokładniej do Seattle Sounders.
Posłuchaj też podcastu FdeJ!
Postawiono więc na:
– Waltera Bou, wypożyczonego z Gimnasii La Plata, którego Schelotto dobrze zna. Natomiast mniej poinformowani wiedzą, że jest szybkim napastnikiem z dryblingiem, no i młodszym bratem Gustavo z Racingu;
– Sebastiána Péreza, kluczowego gracza Atletico Nacional i reprezentacji Kolumbii za 2,5 mln dolarów. Jest piłkarzem nietuzinkowym, co przy takiej kwocie musi się po prostu spłacić;
– Wilmara Barriosa z Tolimy, który za sprawą 3 mln dolarów odpala zwiastun talentu na poziomie kina Hollywood. Jego pracowitość powinna być tu kluczem do sukcesu indywidualnego;
– Ricardo Centurióna, zdolnego, acz leniwego i egocentrycznego skrzydłowego, ale z techniką i polotem. São Paulo miało już go dosyć, a do Brazylii przybył na stanowcze żądanie poprzedniego trenera – Edgardo Bauzy;
– Axela Wernera, za którego recenzje Atlético Madryt płaciło blisko 1,5 mln dolarów i za darmo oddało na roczne szkolenie do Boca. Może to nie materiał na nowego Rulliego, ale nie odbierajmy mu szansy;
– Nazareno Solisa, który oprócz ciekawego imienia, niezłej grze na zapleczu Primery, na transfer zasłużył sianiem w internecie nienawiści do River Plate (co jest bardzo cenione przy zatrudnianiu w Boca).
Robiąc takie zakupy, trudno uwierzyć, że na dzień dobry ten zespół znów przegrywa pierwszy mecz nowego sezonu z Lanus 0-1, po niesamowicie bezbarwnej grze. Gdzie leży przyczyna porażek? Trener Schelotto lekką ręką, bez sentymentów wydaje wyroki, kto jest winny, a kto nie. Nie ma żadnych ławników, ani żadnych okoliczności za dokonania z poprzednich lat. Ten autorytarny system spowodował, że winni porażki w półfinale Copa Libertadores – Daniel Díaz i Agustin Orion pożegnali się z klubem. Właściwie to nawet nie zdążyli przeprosić, a już kazano się im spakować i wynieść. W odwecie obaj gracze w mediach wylali na władze klubu i trenera wiadro pomyj. Ostrzegli przy tym także pozostałych piłkarzy informując, że „podzielą oni niedługo ich los”, z kolei kibicom podziękowali za fanatyczny doping. Odejście 38-letniego Díaza, będące nawet słusznym wyborem, nie powinno odbywać się w ten sposób. Choćby złość i frustracja sięgała szczytów Andów, to wypadałoby po prostu im podziękować za poprzednie zasługi, a jednocześnie oszczędzić sobie jadu i medialnej aury szmacenia. Schelotto natomiast powinien zwrócić uwagę na dość pomieszaną politykę transferową, która – choć podparta mocnymi graczami – jest źle wyważona. Prosty przykład, w kadrze ma: 3 bramkarzy, 1 prawy obrońca, 4 środkowych, 2 lewych obrońców, 2 defensywnych pomocników, 6 prawych, 4 środkowych, 0 lewych skrzydłowych, 0 prawych ofensywnych pomocników, 0 rozgrywających, 2 lewych ofensywnych pomocników i 4 napastników.
Oczywiście, że te trzy zera dałoby się załatać i zupełnie się nimi nie przejmować. Ale gdy trener proponuje ustawienie 4-2-3-1, to w oczy kuje brak ofensywnych skrzydłowych (ostatnio na tej pozycji grali napastnik Pavón i środkowy Castellani) i kompletnie poplątane rozwiązanie z fałszywym rozgrywającym w osobie chimerycznego Téveza. Nie czujący tej pozycji Carlitos już wiele razy pokazał, że bycie „garbowym” jest dobre tylko u dziewiątki. No i kto – do diabła – miał odbierać piłkę, jeśli cała pomoc była typowo ofensywna? Oczywiście obrońcy, tylko szkoda, że Fabra i Peruzzi preferują oskrzydlenie akcji, gdy Verginiego aż pali do pressingu na połowie przeciwnika. Tym sposobem Boca wystawia rywalowi otwarte wrota do bramki, z czego Lanus skorzystał tylko raz. W pozostałych sytuację musiał ratować… napastnik Pavón, co chyba dobitnie pokazuje, że coś tu jest nie tak. Dobicie Guillermo byłoby niestosowne w momencie, w którym widzimy także, że nawet do 4-3-3 brakuje lewej pomocy, a w zamian trener wysmażył przesadną liczbę prawych pomocników (i poza Leo Jarą, żaden nie potrafi grać nigdzie indziej). Owszem, to też dałoby się to obronić ale przesadnie szeroka kadra jest grupowana w sposób – delikatnie mówiąc – niewłaściwy i asymetryczny. Póki w sparingach są wygrane, nikt się tym jeszcze nie przejmie, nie na tym etapie rozgrywek.
Jednakże wystarczy, iż po dziesięciu kolejkach Boca nie będzie w pierwszej piątce, wówczas poleje się krew. Albo po prostu skończy się to tak, jak z wypadkiem Ricardo Centuriona. Parę dni temu roztrzaskał swoje BMW, zranił dwie osoby, a przy okazji, będąc w stanie upojenia alkoholowego zwyczajnie zwiał z miejsca zdarzenia. Owszem, odebrano mu prawo jazdy, przed drużyną pokajał się prosząc o przebaczenie, ale facet nie zdążył jeszcze zadebiutować i już zaczął sezon „z przytupem”. Ciekawe czy Boca tak samo będzie szaleć na boisku….
River, I have a bad feeling about this
Po bogatszej stronie Buenos Aires atmosfera pozostała raczej sielska. Kiedy Gallardo ostatecznie nie został selekcjonerem kadry, w klubie odetchnięto z ulgą i zaczęto nowy sezon z rozmachem. Począwszy od zmian kadrowych. Gabriel Mercado za 2,8 mln euro przeszedł do Sevilli, Gio Simeone za 3 do Genoi, Eder Balanta za 3,5 do Basel a Emanuela Mammanę wytransferowano za osiem baniek do Lyonu. Leo Vangioni (Milan) i Marcelo Barovero (Necaxa) odeszli za darmo. Poniżej krótka lista uzupełnień po powyższych piłkarzach.
– Enrique Bologna, który poziomu po Barovero nie obniży;
– Arturo Mina, czyli pułapka-niespodzianka. Za pokonanie Boca jak i River w brawach Independiente Del Valle dostał kontrakt życia, a warte to było 2,8 mln dolarów;
– Jorge Moreira, czyli postać do rotacji. Nic poza tym, a poszło na niego 2,6 mln dolarów;
– Luciano Lollo, wyjątkowo solidny obrońca, którego transfer był duża niespodzianką letniego mercado – 3,4 mln dolarów;
– Ivan Rossi, synonim pokładu pozytywnej energii z Banfield – 2,8 mln dolarów;
– i śmietanka na deser – Marcelo Larrondo z Rosario Central- 3,2 mln dolarów.
Czy w tak perfekcyjnej maszynie, jaką buduje trio Gallardo – D’Onofrio (prezydent) – Francescoli (menadżer klubu) może narodzić się coś niewłaściwego? Cóż, tu podobnie jak w Boca jest względnie spokojnie, ale na pewno warto odnotować przypadek piłkarzy pomników, z którymi Gallardo się nie cacka. Na początek Fernando Cavenaghi. Jego przygoda z River, była powrotem numer dwa do klubu, po tym jak River wróciło do Primery a poprzedni prezydent, Daniel Passarella, był oburzony iż kibice wybrali „Byczka” Fernando za głównego twórcę awansu, a nie jego. Cavegol nie miał wyjścia i musiał odejść, gdy wsparcie nie udzielił mu jego trener Matias Almeyda. Gdy wrócił po raz trzeci, znów czarował techniką, gradem goli i miłością do barw. Był jednym z tych, którzy mówią, iż całują herb drużyny częściej niż się modlą do Boga, bo klub istnieje i mogą go zobaczyć na własne oczy. Niestety, w ostatnim czasie coraz mocniej we znaki dawały mu się kontuzje, przez co musiał usunąć się w cień. Ale jeśli Fernando w słusznej sprawie miał pod górkę (przyznał się, że grał na blokadach wbrew zaleceniom sztabu medycznego), tak inni już mieli z krewkim charakterem Gallardo sporo problemów. Pablo Aimar przechodził krytyczny dla swojego zdrowia moment i zaryzykował przybycie do River, ale po zaledwie dwóch spotkaniach jego były kolega z boiska powiedział w mediach twardo: „Pablito nie ma sił i jest kompletnie nieprzygotowany do sezonu. Jeśli mam być szczery, to potrzebuje on rocznego okresu przygotowawczego i intensywnych treningów, które przy jego kruchym zdrowiu nie dają szans na pełny powrót na boisko”. Aimar załamał się i też odszedł w cień. Zawiesił korki na kołku.
W ślad za nim poszedł Javier Saviola. Popularny „Króliczek” wracał na swoje stare śmieci z zamiarem godnego pożegnania i zakończenia kariery. Z ostatniego rozdziału nie wycisnął nic więcej, poza słowami: „Ja do tego towarzystwa nie pasowałem”. Piętnaście spotkań bez bramek pogrzebało go na tyle, że i tu Gallardo postanowił odesłać go na wcześniejszą emeryturę, poprzez drużynę rezerw. „Byłem słaby, zawiodłem swoich ukochanych kibiców. I zawiodłem także trenera, bo nie spełniłem jego chorych marzeń powrotu do dzieciństwa. Ja już nie jestem młody i on dobrze o tym wiedział. Ale widocznie kiepsko mu tę wiadomość przekazałem” – przyznał potem były piłkarz Realu i Barcelony. Nietęgą minę trenera spotęgował jeszcze Lucho González, z którym problem był inny. Do jego gry i zaangażowania, szkoleniowiec nie miał żadnych zastrzeżeń. Tak samo jak dawniej na boisku, także i do niedawna korzystał chętnie z posłuchu Lucho w szatni i szacunku jakim obdarzali go koledzy z drużyny. Choć nie dało się nie zauważyć, iż 35 lat na karku pomocnika, coraz częściej dawało o sobie znać na murawie. I nagle przełom – tuż przed rozpoczęciem obozu przygotowawczego nazwisko Lucho zostało skreślone z listy. „To była moja decyzja, nie podparta niczym innym. Moje relacje z Gallardo są naprawdę dobre i nigdy nie miałem z nim problemów, ani dziś ani następnego dnia” – mówił piłkarz, który podobno chciał odebrać kapitańską opaskę Leo Ponzio.
I na koniec jeszcze świeży rarytas. Andrés D’Alessandro także wrócił i prezentował się przyzwoicie. Na start nowego sezonu zaliczył dobry występ przeciwko Banfieldowi. Bramka oraz asysta mogłyby wywołać uśmiech na jego twarzy, gdyby nie to, że Gallardo zmienił go… trzy minuty po strzeleniu bramki. Wydawać by się mogło, że Andrés przyjmie jedynie owację na stojąco od publiczności, którą faktycznie otrzymał, oraz usiądzie spokojnie na ławce. Ale miał on jeszcze specjalne podziękowania trenera (dialog przetłumaczony z ruchu warg).
– Dlaczego mnie ku*wa zdjąłeś z boiska?
– Problem ku*wa?
– Za jaką ku*wa cholerę!!
(Andres siada na ławce. Dalej rzuca stek przekleństw, lecz nie kierowanych bezpośrednio w osobę trenera)
Ten krótki dialog przekształcił się w monolog, kiedy dziennikarze sprytnie podeszli D’Alessandro, ten wypalił wprost: „Byłem zły i dalej nie rozumiem, dlaczego trener zdjął mnie z boiska. To było kompletnie niepotrzebne bo wiedziałem, że mam siły grać do końca i dobrze mi szło na boisku”. Na odpowiedź trenera nie trzeba było czekać długo: „To była moja decyzja, a Andrésa poniosły nerwy. Następne pytanie poproszę.” Do dalszej eskalacji konfliktu nie dopuścił już menadżer Enzo Francescoli, który „El Cabezona” pouczył karą finansową. Bardzo sielska atmosfera panuje w River. Intrygujące jest to, że problemy na jakie natrafia Gallardo w drużynie, dotyczą najbardziej tych piłkarzy, z którymi grał jeszcze na murawie. Oczywiście pomijając niuanse pozaboiskowe, jak te z Leo Pisculichim, który odszedł z River z powodu kontuzji i słabej formy. Choć miejska legenda głosi, że… zbyt często fruwał z „przyjacielską wizytą” do żon innych graczy z szatni. Ale wiecie, jak to z takimi opowieściami bywa – powtórzone tysiąc razy w końcu stają się prawdą.