
Ledwie otarli pot po ostatnim starciu w grupie, a już oberwali obuchem po głowie. Do świadomości schodzących z murawy w São Paulo piłkarzy reprezentacji Chile dotarł sygnał o nie najlepszym położeniu – porażka 0:2 z Holandią nie usypała różami ścieżki do ćwierćfinału. W sobotę o wskrzeszenie demona, gnębiącego La Otra Roja, postara się gospodarz turnieju – Brazylia, mundialowa zmora Chilijczyków.
Jeszcze czarny koń, czy już pretendent do wielkiej czwórki? To pytanie nie schodziło z ust obserwatorów, przez pierwsze jedenaści dni trwającego czempionatu. Wszystkich tych, którzy na szyjach Vidala, Alexisa, Bravo i spółki przedwcześnie wieszali medale (w tym wyżej podpisanego) ostudził pomarańczowy walec, bez skrupułów rozjeżdżający wszelkie przeszkody. Los nie był łaskawy – wydał wyrok najdotkliwszy z możliwych. Czy Jorge Sampaoliemu po raz kolejny uda się oszukać przeznaczenie, jak z Hiszpanią?
Rozdrapane rany
Gwoli przypomnienia warto odtworzyć historię, powracającą jak w bumerang w „Kraju bez szerokości”. Zawsze, gdy reprezentanci Chile zgłaszali medalowe aspiracje na mistrzostwach świata, tacę z krążkami zdobionymi różnym kruszcem na nieosiągalnie wysoką półkę, dla z reguły niziutkich sąsiadów, odstawiali właśnie Canarinhos. Raz udało się wejść na krzesło i dosięgnąć brązu, wtedy jednak rozhuśtane siedzisko La Roja podtrzymywali tłumnie zebrani rodacy. Mowa oczywiście o Mundialu z 1962 rozgrywanym na arenach w Chile, gdzie Seleção zwyciężyli półfinałowy bój z gospodarzem 4:2 w stołecznym Santiago.
Notabene Brazylijczycy wrócili wówczas do ojczyzny ze Złotą Nike, co dla starszych kibiców z pustynno-górzystego państwa symbolizuje swoiste, chilijskie Maracanazo. W odległej przyszłości dominacja kanarkowego giganta była już bezdyskusyjna. Spotkali się dwukrotnie w 1/8 finału: we Francji skończyło się na 1:4, w RPA na 0:3.
Chociaż z przywołanymi przypadkami odnajdujemy sporo analogii, ambitne pokolenie La Otra Roja nie zagląda w przeszłość, swoje myśli nakierowując wprzód. „Wierzę, że Chile zdobędzie Puchar Świata. Jeśli bym w to nie wierzył, zostałbym w domu, oglądając mundial w telewizji” – wyznał Alexis Sánchez na kilka dni przed otwarciem turnieju. I rzeczywiście wybrańcy Sampaoliego zainaugurowali z przytupem, wbijając dwie bramki Australijczykom w ciągu pierwszych piętnastu minut. Ostatecznie zwyciężyli 3:1, ale nie wynik wprawił w osłupienie ekspertów, lecz arcyofensywna taktyka argentyńskiego selekcjonera.
Kontynuator dzieła Marcelo Bielsy (Bielsa prowadził kadrę Chile podczas MŚ 2010 w RPA – przyp. red.) zaprzeczył istnieniu „Vidaldependiencii”, mimo iż, nie w pełni sił po kontuzji, gwiazdor Juventusu bierze czynny udział w mistrzostwach. W jaki sposób dokonał tego profe Sampaoli? Zwyczajnie. Rozłożył ofensywne akcenty na każdego z jedenastu biegających po boisku, odciążając lidera Arturo Vidala. W kadrze nie znajdziemy stricte defensywnych zawodników – każdy ma za zadanie zasuwać tak w obronie, jak i ataku. Nie ważne, że grze Chile daleko do ideału, Argentyńczyk wszelkie mankamenty tuszuje kreując widowisko, nieobojętne dla nikogo. Choć akurat istnieje jedyny szczegół, którego bez modlitwy sam nie ulepszy – wzrostu defensorów. Żaden z nich nie ma choćby 180 cm.
Jest klimat
Dokładnie za rok będziemy emocjonować się rozgrywkami, w których rej powinni wieść reprezentanci La Roja. Fortuna chciała żeby drużyny narodowe z Ameryki Południowej (i nie tylko), na chilijskiej ziemi ustanowiły kontynentalną hierarchię podczas Copa América 2015. Bez względu na ostateczny rezultat w Brazylii, turniej w ojczyźnie dla podopiecznych Sampaoliego będzie motorem napędowym do udoskonalenia futbolowego rzemiosła. Kto wie czy piłkarze, tacy jak Marcelo Díaz, Charles Aránguiz i Eugenio Mena na wstępne zgrupowania poprzedzające CA nie przybędą do ojczyzny po wyczerpującym sezonie w potężnych firmach Starego Kontynentu.
Bezspornie klimat sprzyja Chilijczykom ostatnimi czasy. Nie tylko jako ogół zjawisk klimatycznych, także ten stadionowy stoi po stronie niewielkich gabarytem graczy. Kibice potrafią bowiem współgrać bezczelnością z boiskowymi idolami. Zapewne czerwona publika, wyjątkowo w mniejszości, ponownie nie odmówi przyjemności przeciągnięcia odśpiewywanego hymnu w Belo Horizonte. I to w obecności gospodarza! Kto pamięta Garego Medela z czasów gry w Sevilli, ten potwierdzi krewkość tego narodu. Nie mniej za uszami ma sam Vidal, który nie pada na kolana przed Canarinhos: „Skoro pokonaliśmy Hiszpanię, mistrza świata, czemu nie mielibyśmy powtórzyć tego z Brazylią?”. Gdy jeszcze dorzucimy Sampaoliego, zarzucającego Holendrom niechęć zwyciężania i podjęcia walki, rodzi się całokształt chilijskiej La Roja, niesłusznie przez Hiszpanów określanej przymiotnikiem „otra” (z hiszp. – inna). Wręcz na odwrót: to La Selección winna kajać się i nie bez żalu oddać swoją „furię” futbolistom z Ameryki Południowej.