„Nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarzy” pisała niegdyś Wisława Szymborska. Niespełna dwa lata temu kibice Atlético przekonali się, że poetka nie miała racji. Gdy Sergio Ramos zdobywał bramkę na 1:1 w finale Ligi Mistrzów, starsi z nich mogli przeżywać swoiste déjà vu. By sobie to uzmysłowić, wystarczy przenieść się czterdzieści lat w przeszłość od finału z Lizbony. Do roku 1974.
Gdyby wierzyć, że Wszechświatem kieruje siła, która dąży do jego równowagi i zawsze oddaje to, co kiedykolwiek zabrała, śmiało moglibyśmy uznać, że w zamian za wydarzenia ze stadionu Heysel sprzed czterdziestu lat, Bayern już odpokutował. Czy to w starciu z Manchesterem w roku 1999, czy też wtedy, gdy Didier Drogba zapewniał tryumf londyńskiej Chelsea. Trudno jednak wierzyć w taki obrót spraw będąc fanem Atléti. Pojedynek z Brukseli do dziś nie został bowiem „odrobiony”.
Mecz, który musiał przejść do historii
Już przed finałem zgodnie twierdzono, że to starcie znajdzie się we wszelkich późniejszych opracowaniach dotyczących piłki nożnej i Pucharu Mistrzów. Dla każdego z zespołów była to przecież szansa na pierwsze zwycięstwo w tych rozgrywkach. Dla Bayernu o tyle istotniejsza, ponieważ przed 1974 żadna niemiecka drużyna zdobyć tego trofeum nie zdołała. I faktycznie, spotkanie to w historii się zapisało. Problem w tym, że… nie wyłoniło zwycięzcy.
Po przetrwaniu pierwszych dwudziestu minut, gdy atakował klub z Monachium, Hiszpanie zaczęli powoli i konsekwentnie przejmować kontrolę nad losami tamtego spotkania. Problem w tym, że bramka Maiera stała jak zaczarowana (o czym kilka miesięcy po finale Pucharu Mistrzów przekonają się rywale RFN w mistrzostwach świata) i piłka za nic nie chciała do niej wlecieć. W ten sposób doszło do dogrywki.
W 114. minucie Luis Aragonés, największy z największych spośród legendarnych piłkarzy i trenerów Los Rojiblancos, oraz José Luis Capón stanęli przy piłce ustawionej na lewo od bramki. W niej, przyczajony, stał Sepp Maier, który ustawił zaporę w teorii nie do przebycia – mur złożony z sześciu jego partnerów, mający powstrzymać każde uderzenie, lecące w stronę bliższego słupka.
Niespełna 36-letni wówczas Aragonés nic sobie z tego nie robił – strzelił, a piłka przeleciała nad graczami Bayernu i wpadła do siatki. Około 24 tysięcy fanów z Hiszpanii, zgromadzonych tamtego dnia na Heysel, wybuchło okrzykiem radości. Jose Pacheco, siedzący wówczas na ławce, po latach mówił: „Zdominowaliśmy mecz i myśleliśmy, że wygramy”. I faktycznie tak było. Zawodnicy z Madrytu nie mieli żadnych podstaw ku temu, by obawiać się innego rozstrzygnięcia.
Najsłabszy
Przed meczem niemal wszyscy gracze Bayernu podchodzili do zbliżającego się finału z pozytywnym nastawieniem. Można wręcz nie powiedzieć, że byli pewni swojej wygranej. Jeden jedyny Franz Beckenbauer tonował nastroje: „To dla mnie tajemnica, dlaczego ludzie oczekują od nas zdobycia Pucharu Mistrzów niemal z miejsca. Jeśli Atlético uda się wyjść na prowadzenie, odrobienie straty będzie dla nas niemal niemożliwe. Hiszpanie są mistrzami w wytrącaniu rywala z jego gry”.
W trakcie spotkania okazało się, że to Beckenbauer miał rację. Jego koledzy nie grali tak, jak do tego przyzwyczaili, może poza Maierem, o którym już wspomniano. Nie pokazywał się tego dnia Gerd Müller (choć jemu grę utrudniało obtłuczone kolano i kostka, pamiątka z jednej z sesji treningowych Bayernu), słabo prezentował się Hoeness, a Schwarzenbeck nie radził sobie z upilnowaniem ruchliwego Garate. W miarę upływu minut, ta kiepska postawa Niemców była coraz lepiej widoczna, choć – w teorii – zmęczenie powinno działać gorzej na hiszpański zespół, którego średnia wieku wynosiła wtedy około 29 lat.
Gdy w 114. minucie stało się to, o czym mówił Beckenbauer, także monachijczycy mieli prawo pomyśleć, że jest już po wszystkim. Na szczęście dla nich, a ku rozpaczy Rojiblancos, Georg Schwarzenbeck jakby po prostu zlekceważył słowa Kaisera: „Nikt mnie nie atakował, więc po prostu oddałem strzał. Z około 30 jardów [około 27 metrów – przyp. red.]. Tak naprawdę niezbyt myślałem o tym, co robię w tamtej chwili, dzięki Bogu”. Atlético zostało wytrącone z raju. Po pięciu minutach.
Sam Georg Schwarzenbeck wielką gwiazdą nigdy nie był. Grający na pozycji forstopera (obrońca ustawiony przed libero) zawodnik osiągnął oczywiście więcej niż miliony piłkarzy z całego świata. Reprezentując barwy Bayernu przez całą swą seniorską karierę, trwającą piętnaście lat, a do tego występując w narodowej kadrze, wygrał każde rozgrywki, o jakich tylko mógł zamarzyć. A jednak, zawsze był z boku, w cieniu. Klub z Monachium, podobnie jak reprezentacja, miał swoje gwiazdy: Maiera, Beckenbauera, Müllera i wielu innych. Ale wtedy, w stolicy Belgii, w świetle reflektorów stanął właśnie Schwarzenbeck.
Futbolówka, którą Miguel Reina (ojciec Pepego) w teorii powinien był złapać, lub choćby sparować bez większych trudów, odnalazła drogę do siatki tuż przy słupku. Po meczu wściekły o tę sytuację był szkoleniowiec Atlético, Juan Carlos Lorenzo: „To, co zrobił Reina… Tego się nie da wybaczyć. Przy piłce był najsłabszy piłkarz Bayernu. Wiesz, co on robił? Dawał swoje rękawice reporterowi Marki na pamiątkę”. Sam zainteresowany zawsze zaprzeczał tej historii, twierdząc nawet, że w tamtych czasach golkiperzy nawet nie używali rękawic. Materiał wideo z kolei nie jest w stanie rozwiać wątpliwości – bramkę widzimy dopiero, gdy piłka znajduje się kilka metrów od niej i nie wiemy, co Reina robił wcześniej.
Wykończeni
„Absurdalny gol, strzał z daleka w wykonaniu zawodnika, który nie był bardzo dobry” powiedział lata później Ignacio Salcedo. Francisco Melo z kolei ujmował to, co się stało, tak: „Nigdy tego nie zapomnę. Kiedy wydawało się, że wszystko jest skończone, jego gol nas zniszczył”. Dosadnie? Być może. Ale trafił w sedno. Ta jedna bramka, zdobyta na minutę przed końcem spotkania, definitywnie przekreśliła szanse Hiszpanów na zdobycie Pucharu Mistrzów.
Sytuacja zapewne wyglądałaby całkiem inaczej, gdyby grano według dzisiejszych przepisów – po trafieniu Niemca zakończyłaby się dogrywka, rozpoczęły serie jedenastek i obie strony miałyby równe szanse. Wtedy jednak loterii rzutów karnych nie przewidywano, co oznaczało, że – po raz pierwszy i ostatni w historii – finał Pucharu Mistrzów trzeba było powtórzyć.
„Nie spaliśmy całą noc. Nie mogliśmy wypocząć fizycznie oraz psychicznie, więc byliśmy całkowicie wykończeni”. Tak o sytuacji swojej i swoich kolegów, mówił przed powtórzonym starciem Eusebio Bejarano. Jakkolwiek nie próbując tego ujmować, gol Schwarzenbecka, mimo że formalnie dawał Bayernowi tylko remis, tak naprawdę – już wtedy, tuż po jego zdobyciu – zapewnił mu tytuł. Zawodnicy z Madrytu nie byli w stanie podnieść się z dołka, nie potrafili raz jeszcze wydobyć z siebie wystarczająco wiele sił i zaangażowania, by przeciwstawić się Bayernowi, który wchodził wtedy w swe najlepsze lata (wygrana z Rojiblancos zapoczątkowała trzyletni okres dominacji monachijczyków w Pucharze Mistrzów).
Powtórzone spotkanie było więc tak naprawdę formalnością, ale – dla kronikarskiego obowiązku – odnotujmy je. Hoeness rozpoczął strzelanie w 28. minucie, kolejne dwa trafienia dołożył po przerwie Gerd Müller, a dzieło zniszczenia zwieńczył Uli. Czterokrotnie w tym starciu, a pięciokrotnie doliczając bramkę z pierwszego, skapitulował więc Miguel Reina, który wcześniej, przez całą drogę Atlético do finału ani razu nie przepuścił piłki do siatki! Gdy Rojiblancos tracili dwa gole z Dinamem Bukareszt nie stał bowiem między słupkami.
Frajerzy
„Zawsze, gdy jesteśmy blisko dokonania czegoś wielkiego, okazujemy się frajerami” powiedział po finałowym dwumeczu Vicente Calderón, wówczas prezydent klubu, którego nazwisko nosi dziś stadion Atlético. Łatka frajerów ciągnęła się za klubem przez długie lata, a wreszcie, gdy Diego Simeone wlał nadzieję w serca fanów, którzy za wszelką cenę chcieli ją oderwać, w rolę Schwarzenbecka wcielił się Sergio Ramos.
Dwumecz z Bayernem nie jest co prawda finałem, ale starcia półfinałowe należy uznać za idealną okazję do rewanżu. Na półmetku rywalizacji z FC Hollywood gracze Los Rojiblancos prowadzą 1:0, będąc na najlepszej drodze do odegnania demonów przeszłości. Pytanie brzmi tylko, czy na ich drodze nie stanie kolejne wcielenie Schwarzenbecka?