Najgorszy napastnik Argentyny. Asystent w wypożyczalni kaset VHS. Współpracownik członków kartelu Juárez. Agent Diego Maradony. Przygodami właściciela Elche, Christiana Bragarnika, można by obdzielić co najmniej kilka życiorysów. Teraz enigmatyczny działacz z Buenos Aires rozpoczyna nowy rozdział, w którym chciałby uczynić z beniaminka LaLiga nową piłkarską siłę w Europie. Blef i pusty PR, czy zapowiedź nowej jakości w hiszpańskim futbolu? To historia, po której możemy się spodziewać absolutnie każdego zakończenia.
Scena z tarasu luksusowej willi nad zatoką: ubrany w biały garnitur mężczyzna nonszalanckim krokiem okrąża basen, przysuwa stolik z butelką whisky i wygodnie kładzie się na leżaku pod parasolem. Kobieta początkowo traktuje go jak intruza, odchodzi na bezpieczną odległość, ale gdy ten zaczyna mówić, siada i spokojnie słucha. – Wiem, że pochodzę z rynsztoku. Nie mam wykształcenia, ale to nic nie szkodzi. Znam ulicę, mam właściwe powiązania. A z odpowiednią kobietą u boku nic mnie nie zatrzyma. Dojdę na sam szczyt.
Tak rozpoczyna się jeden z dialogów, którym Tony Montana zdobywa zaufanie bohaterki, a przy okazji serca milionów widzów. Główna postać “Człowieka z blizną” jest jedną z najbardziej magnetycznych w historii kina. To mistrzowsko sportretowany przez Ala Pacino gangster i morderca, a zarazem człowiek z własnym kodeksem moralnym, który dzięki bezwzględności i sprytowi wydostaje się ze społecznego marginesu i robi błyskawiczną karierę. Staje się inspiracją i symbolem tych, którzy po wielkie marzenia ruszają z pustymi rękoma.
Christian Bragarnik miał 30 lat, gdy pracował w ciasnej wypożyczalni filmów wideo w Buenos Aires. Ze wszystkich postaci, które codziennie patrzyły na niego z opakowań kaset, to w Montanie zobaczył cząstkę siebie – wyrzutka bez wykształcenia, który wiedział, że jego miejsce powinno być zupełnie gdzie indziej. – Jeszcze nie znalazłem filmu, który reprezentowałby mnie tak dobrze – powie wiele lat później w jednym z nielicznych udzielonych wywiadów.
Najgorszy napastnik Argentyny
Dwa lata wcześniej Bragarnik rozegrał ostatni mecz w piłkarskiej karierze, choć słowo “kariera” to w jego przypadku wyjątkowe nadużycie. Dorastał w samym centrum Buenos Aires, w dzielnicy Flores, i tak jak każdy rówieśnik, miał tylko jedno marzenie – być jak Maradona. Wyobrażał sobie, że najpierw zagra w Vélez Sarsfield, któremu kibicował, a stamtąd pokona już tylko jeden szczebel dzielący go od debiutu w reprezentacji Argentyny. Wizja tyleż piękna, co oderwana od rzeczywistości.
Ten pożegnalny mecz pod koniec XX wieku Bragarnik rozegra w barwach Yupanqui, amatorskiej drużyny z piątego, najniższego poziomu rozgrywek w strukturach AFA. Jego zespół wygrywa aż 7-2, ale po końcowym gwizdku nie czekają na niego fanfary, kwiaty, ani podziękowania – Yupanqui zajmuje ostatnie miejsce w tabeli, a Bragarnik, środkowy napastnik, kończy sezon bez gola.
Boisko piątoligowego Yupanqui. To tutaj Bragarnik rozegrał swój ostatni mecz (fot. Club Social y Deportiva Yupanqui Facebook)
Spec od VHS
Dziś na rogu alei Boyaca i Yerbal w centralnym Buenos Aires mieszczą się malutka panadería, sklep zoologiczny i dzielnicowa księgarnia. Ta ostatnia była kiedyś właśnie ową wypożyczalnią, w której Bragarnik zatrudnił się jeszcze w czasach gry w piłkę, by mieć się z czego utrzymać. Gdy zawiesił buty na kołku, nie musiał już łączyć pracy zarobkowej z treningami, więc zyskał mnóstwo wolnego czasu. Pomiędzy przegrywaniem kaset i wydawaniem klientom kultowej wtedy trzeciej części „Parku Jurajskiego”, zaczął tworzyć piłkarskie kompilacje z meczami i zagraniami poszczególnych piłkarzy.
Wkrótce uzbierał w ten sposób całkiem pokaźną stertę kaset. Pewnego dnia pochwalił się nią swojemu klientowi, a zarazem piłkarzowi miejscowego Arsenalu Sarandí, Marianowi Monrroy’owi. A że ten akurat szukał wtedy nie tylko nowości z Hollywood, ale także nowego klubu, Bragarnik postanowił mu pomóc.
Po kilku miesiącach sklejona przez Argentyńczyka kaseta z zagraniami Monrroy’a wylądowała w Meksyku, a tamtejsze Irapauto zapłaciło za piłkarza 400 tysięcy dolarów. Przełomowa transakcja uchyliła Bragarnikowi drzwi do lepszego świata. By je wyważyć, niczym bohater „Człowieka z blizną”, nie cofnął się przed niczym – nawet przed konszachtami z dilerami narkotyków.
Bez zbędnych pytań
Bragarnik sprawnie wykorzystał nowe znajomości i zdobył zatrudnienie w spółce zarządzającej dwoma meksykańskimi klubami, gdzie miał być odpowiedzialny za transfery. Dla byłego asystenta z wypożyczalni wideo, zarobki na poziomie 10 tysięcy dolarów miesięcznie były jak wygrana na loterii.
Po latach Bragarnik wspomni, że za tamten okres ocenia się go niesprawiedliwie. Że dziś „łatwo się mówi”. Bo rzekomo dopiero z upływem czasu zorientował się, że spółka, w której pracuje, służy do prania brudnych pieniędzy. Czy mógł być aż tak naiwny? Trudno w to uwierzyć, skoro ponad 70% kapitału w meksykańskiej piłce miało wówczas ścisłe powiązania z narkobiznesem. Głównym akcjonariuszem spółki zatrudniającej Bragarnika był Tirso Martínez Sánchez, członek potężnego kartelu Juárez, za którego schwytanie Departament Stanu USA wyznaczył nagrodę w wysokości pięciu milionów dolarów. Udało się w 2004 roku – właściciel klubów Irapuato y Querétaro został poddany ekstradycji, a Bragarnik musiał wrócić do domu.
Argentyńczyk wzbudzał szacunek lojalnością i ciężką pracą, na którą poświęcał 14 godzin dziennie. Ponoć stronił od imprez (czemu zaprzecza zdjęcie powyżej), choć pracując u boku dilerów pokusy miał na wyciągnięcie ręki. Jego znajomi mówią, że do dziś nawet nie tyka się alkoholu. Meksykanom spodobał się też jego wizerunek, utrwalany m.in. przez wielki plakat zdobiący ścianę nad jego biurkiem. Wszystkim rozmowom, twardym negocjacjom i podpisom na kontraktach towarzyszył oczywiście Tony Montana.
Bragarnik utrzymywał się już wyłącznie z pracy w roli agenta, ale do Meksyku ponownie przyciągnęły go pieniądze. W Guadalajarze zatrudnił go Jorge Hank Rhon, syn Carlosa, twórcy imperium zarządzającego parkami rozrywki, kasynami czy zakładami bukmacherskimi. Wszystko to stanowiło oczywiście przykrywkę pod szmuglowanie broni i narkotyków. Nie trzeba było długo czekać, by powtórzyła się historia z Querétaro – Rhon junior został oskarżony o zamordowanie dziennikarza, a jego ojca aresztowano za posiadanie w domu 88 sztuk broni palnej.
Jeden z przyjaciół Bragarnika zapewnia argentyńskie media, że ten nigdy nie miał bezpośredniego związku z działalnością przestępczą. – Tylko doradzał w sprawie piłkarskich transferów – przekonuje. – Owszem, pracował z multimilionerami, ale nie pytał, skąd przychodzą pieniądze. Był dobry w swoim fachu, więc zgłaszały się po niego kolejne kluby.
Meksyk płacił najlepiej, więc był najbardziej pożądanym kierunkiem wśród argentyńskich piłkarzy, którzy nie mieli szans na transfer do Europy. W handlowej nitce pomiędzy oboma krajami Bragarnik stał się hegemonem – to on miał najlepsze kontakty, negocjował najatrakcyjniejsze warunki i wyszukiwał najlepiej dopasowanych do potrzeb konkretnych klubów piłkarzy. No i, przede wszystkim, nie zadawał nikomu niepotrzebnych pytań.
Telefon od Diego
Dzięki brudnym pieniądzom z Meksyku Bragarnik stał się jedną z najważniejszych osób w argentyńskiej piłce. Założona przez niego spółka Score Fútbol ma dziś swoje biuro w eleganckiej dzielnicy Buenos Aires. W gabinecie właściciela nie ma już plakatu Montany, jest za to rysunek Diego Maradony w barwach reprezentacji Argentyny ze zwycięskiego mundialu 86’. To symboliczna zmiana – tak jakby Bragarnik chciał pokazać, że już nie musi walczyć o swoje, rozpychając się łokciami w wielkim świecie. On jest jego nowym królem.
Dzisiejsza rzeczywistość Bragarnika to umowy z ponad setką piłkarzy i blisko dwudziestoma trenerami. Śniadanie z władzami Racingu, kolacja z dyrektorami Boca Juniors. W międzyczasie telekonferencje ze wspólnikami z Urugwaju, Chile, Meksyku i Boliwii, gdzie Score Fútbol ma swoje udziały. Wizyty w lożach honorowych na meczach ligi argentyńskiej, w której zdarza się, że po boisku biega jednocześnie 13 zawodników z agencji Bragarnika. Zewsząd padają zarzuty o brak etyki, szkodliwą dla rynku monopolizację i niebezpiecznie ciepłe relacje z władzami krajowej federacji. Sam zainteresowany nic sobie z nich nie robi.
O znaczeniu Bragarnika w Argentynie najlepiej świadczy telefon, który odebrał w 2018 roku. Po drugiej stronie słuchawki był sam Diego. Proszący o przysługę. Jej efektem było objęcie przez Maradonę-trenera meksykańskiego Dorados de Sinaloa, który zaoferował legendzie Albicelestes bajeczny kontrakt za jeden sezon pracy. Źródła finansowania? Niepotrzebne pytania zapewne nie padły…
Así comenzó la historia de Diego en Sinaloa ? @Dorados pic.twitter.com/hSrcyr0bt6
— Toño Núñez (@ANunezDorados) December 1, 2020
Pierwsza wiadomość Diego Maradony do kibiców Dorados de Sinaloa. Filmuje… Christian Bragarnik, którego widać w pierwszych sekundach nagrania
Imperium rozrosło się na tyle, że obie Ameryki stały się dla niego zbyt małe. Bragarnik nie miał wątpliwości, gdzie powinien skierować swoje następne kroki. Jeszcze rok temu, z szerokiego portfolio jego zawodników, tylko dwóch występowało w czołowych ligach Europy – Darío Benedetto w Olympique Marsylia i Lisandro Martínez w Ajaksie. Idealnym środkiem do rozwoju biznesu na Starym Kontynencie miało być wykupienie akcji jednego z klubów w Hiszpanii, gdzie najłatwiej sprowadzać piłkarzy i trenerów z Argentyny. Klub miał mieć aspiracje, stosunkowo duży stadion i kibiców, a jednocześnie być na dorobku. No i najlepiej, gdyby miał kłopoty finansowe – one zawsze przecież sprawiają, że miejscowi decydenci patrzą na obcy kapitał łaskawszym okiem. Idealnym kandydatem okazało się Elche.
(Nie)spodziewany sukces
Kariera Bragarnika w roli właściciela klubu ze Wspólnoty Walenckiej wygląda jak dotąd równie spektakularnie, jak jego droga na szczyt w ojczyźnie. Pierwotny plan zakładał, że w pierwszym roku jego rządów Elche ustabilizuje pozycję w Segunda División i dopiero później powalczy o awans. Sensacyjną promocję do LaLiga udało się zdobyć już po pół roku. Po dziesięciu rozegranych meczach w elicie Los Ilicitanos mieli tyle samo punktów co FC Barcelona, a w międzyczasie cieszyli się z historycznego zwycięstwa w derbach regionu z Valencią.
Tak dobrego początku nie spodziewał się sam Bragarnik, a już tym bardziej nie kibice Elche, którzy mieli do Argentyńczyka mnóstwo wątpliwości. Na Półwysep Iberyjski szybko dotarły historie o interesach z meksykańskimi dilerami, a podejrzenia o nikczemne intencje nowego właściciela potęgował fakt, że ten unikał występów publicznych jak ognia. Gdyby nie dociekliwość argentyńskich dziennikarzy, którym udało się anonimowo dotrzeć do kilku osób z bliskiego otoczenia Bragarnika, informacje o jego przeszłości byłyby tylko szczątkowe. Trudno nawet zweryfikować ile prawdy jest w romantycznej historii o drodze z wypożyczalni kaset VHS do świata wielkiej piłki. Do dziś Bragarnik nie udzielił ani jednego wywiadu hiszpańskim mediom, przejęcie klubu odbyło się za zamkniętymi drzwami, a w lakonicznym komunikacie ogłoszono, że nowy właściciel częściowo będzie zarządzał klubem na odległość, z południowej półkuli. Kibice obawiali się, że ich Elche, poobijane w ostatnich latach problemami finansowymi (karna degredacja do Segunda w 2015) oraz sportowymi (spadek do trzeciej ligi w 2017), stanie się wyłącznie zabawką do robienia interesów.
Bragarnik jeszcze bardziej naraził się kibicom po wygranych barażach o awans do LaLiga, gdy zwolnił głównego architekta sukcesu, uwielbianego w mieście i szatni trenera Pachetę. W zamian sprowadził „swoich” – argentyńskiego szkoleniowca Jorge Almirona (również z przeszłością w pracy w Sinaloi) i kilku należących do jego agencji piłkarzy (w drużynie jest już pięciu Argentyńczyków).
Po modernizacji z 2013 roku stadion Elche to jeden z najładniejszych obiektów w Hiszpanii. Być może dzięki Bragarnikowi doczeka się wkrótce kolejnych inwestycji (fot. Wikimedia Commons)
Instynkt? Zwykłe szczęście? Można interpretować to różnie, ale nie da się zaprzeczyć, że niepopularne decyzje Bragarnika okazały się trafne. Nieznany wcześniej w Europie Almirón, z naprędce złożonej grupy piłkarzy, stworzył drużynę mającą jasno zdefiniowany styl i wyraźne, mocne punkty: szczelną defensywę z bramkarzem Edgarem Badią, liderem obrony Gonzalo Verdú i środkowym pomocnikiem Ivanem Marcone (ten ostatni z zaciągu argentyńskiego), a także dynamicznymi, ofensywnymi skrzydłami (Josan, Fidel).
– Almirón nie tylko utrzymał to, co wypracował w poprzednim sezonie Pacheta, ale też dodał kilka ciekawych elementów. Są elastyczni, świetnie radzą sobie w ustawieniu z pięcioma lub czterema obrońcami. Sprawiają, że przeciwnicy czują się niekomfortowo. Lubią narzucać swój styl gry i utrzymywać się przy piłce – charakteryzował Elche trener Unai Emery. Wiedział co mówi, bo dzień później jego napakowany gwiazdami Villarreal stracił dwa punkty z beniaminkiem, który dysponuje najniższym limitem płac w LaLiga.
Udany początek nie może oczywiście zaciemniać prawdziwego obrazu Elche – to wciąż jeden z głównych kandydatów do spadku i zespół, który tworzy najmniej okazji do zdobycia bramki, oddaje średnio najmniej strzałów na mecz, a w chwili pisania tego tekstu notuje serię sześciu spotkań bez zwycięstwa. Trudny terminarz pod koniec roku może sprawić, że po udanym początku beniaminek wpadnie w pierwszy kryzys. Nie zmienia to jednak faktu, że jak dotąd punktuje powyżej oczekiwań. – W połowie grudnia mamy 14 punktów, a to całkiem nieźle jak na drużynę sklejoną w tydzień. Przed startem ligi niektórzy przepowiadali, że w połowie sezonu będziemy już jedną nogą w drugiej lidze – przypomina Almirón.
Karty na stół
Gdy pieniądze za prawa telewizyjne załatały już niemal wszystkie dziury w budżecie, a na boisku udało się zaliczyć zaskakująco dobry start, Bragarnik wyczuł swój moment. Końcem października, prawie rok po wykupieniu udziałów, wreszcie udzielił wywiadu klubowym mediom, w którym pierwszy raz opowiedział o swoich planach i ambicjach.
– To dla nas znacznie więcej niż dodatkowe zajęcie. Traktujemy Elche jako swój najważniejszy projekt i bierzemy za niego pełną odpowiedzialność. Chcę przekazać kibicom, żeby byli spokojni. Na czele klubu stoją poważni ludzie, którym zależy na jego rozwoju. Naszym pierwszym celem było uzdrowienie finansów i jesteśmy bliscy jego realizacji – zapewnił Bragarnik, który jest już właścicielem 99% akcji Elche.
Wraz z wspólnikami nakreślił krótko- i długofalową strategię rozwoju klubu. Ta pierwsza zakłada utrzymanie w LaLiga i całkowitą likwidację starych długów w 2021 roku. Druga ma doprowadzić do tego, że Elche stanie się, cytując Bragarnika, klubem “na poziomie wielkich w Europie”. Wkrótce światło dzienne ujrzy szczegółowy plan na kolejne lata, zakładający m.in. inwestycje w infrastrukturę akademii, modernizację stadionu Martíneza Valero i działania marketingowe, którymi Elche ma przyciągnąć nowych kibiców.
W mieście Bragarnik wciąż traktowany jest z lekkim dystansem, ale po udanym roku zasłużył na kredyt zaufania. Miejscowi kibice liczą, że Argentyńczyk powtórzy w Elche to, co udało mu się osiągnąć w Defensa y Justicia, skromnym klubie z południowych dzielnic Buenos Aires. Dekadę temu podjął z nim współpracę w roli dyrektora sportowego i obsadził go swoimi piłkarzami i trenerem. Defensa y Justicia szybko wywalczyła awans, a po kilku latach zakwalifikowała się do Copa Sudamericana, gdzie występuje do dziś – wciąż pod sportowym nadzorem Bragarnika.
Czy podobny scenariusz możliwy jest w Elche? Bragarnik przekonuje, że trzyma w ręku mocne karty. Ale może to tylko blef? W ubiegłym roku akcje klubu za 22 miliony euro wykupiły spółki Score Club 2019 SL i Tenama Inversiones SL – ta druga, według oficjalnych danych, działa na rynku nieruchomości, a jej kapitał zakładowy nie przekracza 100 tys. euro. O pierwszej wiadomo niewiele. Kto jeszcze stoi więc za Bragarnikiem? Jakie są jego interesy i czy kiedyś nie wezmą one górę nad sportowym projektem Elche? Pozostaje nadzieja, że Bragarnik na swoim ulubionym bohaterze wzoruje również stostunek do oszustwa. Tony Montana powtarzał, że “zawsze mówił prawdę – nawet wtedy, kiedy kłamał”.