Minęła dekada, odkąd drużyna z Estadio Mestalla święciła ostatnie poważne tryumfy. Zeszłe dziesięć lat to stawanie na głowie, by w klubowym skarbcu nie brakowało gotówki, a budżet na kolejne sezony gwarantował stabilność. Życie ponad stan, nieprzemyślane projekty oraz powszechny kryzys doprowadziły do sytuacji, w której sprzedaż najwartościowszych piłkarzy była jedyną nadzieją na przeżycie. Po sezonach zaciskania pasa na horyzoncie pojawia się bogaty singapurski inwestor, a razem z nim wizja lepszych czasów, bowiem 60-letni Peter Lim złożył ofertę wykupienia klubu i propozycję zainwestowania sporych sum.
Gruba pomyłka
Jednym z głównych powodów dominacji sportowej Barcelony oraz Realu jest przepaść finansowa między potentatami a resztą ligi. Swego czasu Valencia była jedną z ekip, która nawiązywała równorzędną walkę, a nawet zostawiała w tyle dzisiejszych hegemonów. Sezon 03/04 przyniósł Nietoperzom mistrzostwo kraju, Puchar UEFA, a do tego Superpuchar Europy, ale jak się okazało — była to ostatnia tak obfita w trofea kampania. W międzyczasie udało się jeszcze wywalczyć Puchar Króla, traktowany bardziej jako nagroda pocieszenia, ale to incydentalny sukces, a klubowa gablota przede wszystkim zbiera kurz. Symbolem kryzysu Los Ches stał się Juan Bautista Soler, rządzący w latach 2004-2008, kojarzony głównie z zaciąganiem ogromnych kredytów, wydawaniem pokaźnych sum oraz przeznaczaniem pieniędzy na szemrane interesy. Wyobraźnia byłego prezydenta VCF pozwalała mu podejmować pochopne decyzje, będąc myślami przy marzeniach o najlepszym klubie świata i przepięknym stadionie. Najzwyczajniej w świecie niewłaściwa osoba dobrała się do projektu sportowego.
Dość pomyśleć, że były okienka transferowe, podczas których walencki klub wydawał na transfery 50 bądź nawet 75 milionów euro. Decyzja o wybudowaniu Nuevo Mestalla w najbogatszym pakiecie oraz kolekcja regularnych pomyłek transferowych za 15-20 milionów euro doprowadziły do ogromnego zadłużenia, a niepokorny prezydent z uśmiechem zwracał się do kolejnych banków po długoterminowe pożyczki. Do tego dochodziły milionowe odsetki, wszelakie kary finansowe za przedwczesne zwolnienia oraz niebotyczne pensje nie tylko dla zawodników, ale także dla pracowników klubu, którymi zazwyczaj byli dobrzy znajomi Solera. Nie wspominając o machlojkach i kłamstwach prezydenta, który miał w zwyczaju mówić o fałszywych operacjach finansowych. Życie ponad stan wyszło Valencii uszami, bo każdy kolejny prezydent — od Morery, po Soriano i Llorente, aż do Salvo — swoją kadencję koncentrował bardziej na szukaniu rozwiązań finansowych aniżeli projekcie sportowym.

Znienawidzony przez kibiców prezydent Soler | Fot. lavozlibre.com
Szaleństwo i oszczędności na każdym cencie
Boisko zeszło na dalszy plan, bowiem za wszelką cenę należało łatać dziury w budżecie. Poszukiwania inwestorów, powołanie do życia Fundació VCF, sprzedaż akcji, przekazywanie władzy, nadzwyczajne walne zgromadzenia akcjonariuszy — zamieszanie stało się chlebem powszednim dla walenckich fanów. Niewiele osób miało czyste intencje, więcej natomiast było spółek-widmo, chcących wybrać brudne pieniądze w zadłużonym na 550 milionów euro klubie. Raz po raz pojawiali się “inwestorzy”, ale zazwyczaj byli zupełnie anonimowi, niepoczytalni finansowo, niewypłacalni, i tak dalej. Ba, zdarzali się nawet tacy, którzy swój majątek opierali na drukowaniu fałszywych pieniędzy. Jak widać, opisanie kryzysowych lat walenckiego klubu nadaje się raczej na solidną książkę aniżeli zwykły felieton. Nic dziwnego, że w takim bałaganie niewielu chciało rzeźbić. Z każdym rokiem trzeba było sprzedawać największe gwiazdy, stanowiące nawet o sile reprezentacji kraju. Ernesto Valverde szybko zwiał z miasta, kiedy zorientował się, w jakich warunkach będzie trzeba pracować. Jedynie Unai Emery odnajdywał się w niepoukładanych strukturach klubu, gwarantując trzecie miejsce i stabilność sportową, ale można rzec, że po prostu szaleństwo Baska znalazło swój dom.
Przewrotne i skomplikowane były ścieżki Blanquinegros w ostatnich latach, jednakże klub obrał właściwą drogę, obniżając wszelkie koszty, pensje i wydatki, tym samym dążąc do całkowitej redukcji zadłużenia. Na fotelu prezydenckim postawiono przedsiębiorcę Amadeo Salvo, szefami aspektów sportowych ustanowiono byłych zawodników, czyli Rufete oraz Roberto Ayalę. Ci ludzie mają podążać kursem obranym w ostatnich latach, by stopniowo spłacać olbrzymie długi. Komin płacowy sięga rzędu dwóch milionów euro i wyżej się nie wzniesie, co jest pewnym sukcesem, przynajmniej wspominając Asiera del Horno, który pobierał 4,5 miliona, przy tym nie wychodząc nawet na murawę. Stawki większości pracowników też raczej wydają się racjonalne, choć co rusz należy wypłacać kary za zwolnienia [m.in. trenerów czy dyrektora sportowego], a ponadto trzeba spłacać odsetki bankom.
Singapurska deska ratunku
W dobie tych czarnych czasów pojawiła się informacja o inwestorze, która ponownie tchnęła nadzieję w serca walenckich fanów. Sprawa poszła o krok dalej — facet przyleciał do Walencji, zorganizowano dla niego specjalną konferencję prasową, a on sam złożył oficjalną ofertę kupna klubu. Kilka dni wcześniej mówiło się o sprzedaży VCF przez głównego wierzyciela, Bankię. Natomiast rzekomo radosne wieści nadeszły z wyjazdu Amadeo Salvo do Azji. 60-letni Peter Lim chciałby zainwestować swoją fortunę w naprawienie walenckiej marki. Singapurczyk dysponuje majątkiem wycenianym na ponad 2 miliardy dolarów, a ponadto jest dziesiątym najbogatszym człowiekiem w swoim kraju. Interesują go inwestycje w piłkę nożną oraz sporty motorowe, a swego czasu próbował wykupić Liverpool oraz Atlético Madryt. Przynajmniej mamy do czynienia z jawną osobistością, a nie anonimem.

Inwestor Peter Lim | Fot. forbes.com
Konferencja prasowa przyniosła przełomowe wiadomości. Amadeo Salvo uznał, że kibice powinni poznać potencjalnego inwestora, chcąc jednocześnie zarazić innych zaufaniem do Lima. Nie mówiono wprost o konkretach, jednak padło wiele odważnych deklaracji. „Nie mogę powiedzieć, jaka kwota wchodzi w grę, ale jeśli Bankia przyjmie ofertę, Valencia stanie się jednym z najzdrowszych finansowo klubów w Europie. To jest najlepsze wyjście dla klubu, jak i dla Fundacji oraz Bankii” — przekonywał zgromadzonych zarządca Valencii. W dalszej kolejności zaznaczył, że Peter szanuje historię oraz wartości wyznawane przez klub, dlatego chciałby kontynuować obecne projekty jak chociażby stawianie na Hiszpanów oraz canterę, czyli wychowanków. Inwestycje singapurskiego biznesmena zapowiadane są jako jedne z największych operacji w historii futbolu, a w niedalekiej przeszłości miałyby zrównać się z projektami Manchesteru City i Paris Saint-Germain. Początkowo Bankia zażyczyła sobie wyłącznie wykupienia stadionu przez Lima, jednakże 60-latek wystosował ofertę kupna większości akcji klubu, twierdząc że nie interesuje go finansowanie czyjegoś obiektu. Wstępny wydatek miliardera miałby wynieść 400-500 milionów euro, ponieważ około 300 mln może kosztować przejęcie VCF, kolejne 150 mln wymaga dokończenie budowy nowego stadionu, a pozostałe kilkadziesiąt milionów ma zostać przeznaczone na wzmocnienia składu. Peter Lim wyraźnie zaznaczył, że jego oferta jest ważna wyłącznie do 15. stycznia, bowiem chciałby zainwestować pieniądze w nowych piłkarzy jeszcze w tym okienku. Wedle planu przedsiębiorcy, Nietoperze miałyby sięgnąć po mistrzostwo kraju w ciągu trzech lat, dokładając do tego stopniowo coraz lepsze rezultaty w Lidze Mistrzów. Słowa prezydenta oraz plany inwestora zaiste brzmią pięknie. Ach, mistrzostwo, transfery, trofea i miliony — zapominamy jednakże o tym, że pieniądze nie zawsze dają szczęście oraz wyniki, tym bardziej kiedy działa presja czasu.
Co tak naprawdę może przynieść do piłkarskiej Walencji ten potencjalny zasyp gotówki? Kazuistyka zaleca przeanalizowanie najróżniejszych możliwości.
Wersja pierwsza — powtórka z Cardiff. Peter Lim nie kryje, że jest przyjacielem Vincenta Tana, czyli malezyjskiego biznesmena inwestującego w Cardiff City. Co prawda, walijski klub nareszcie dołączył do elity w Premier League oraz otrzymał solidny zastrzyk gotówki, jednak wielu fanów odwróciło się od klubu z powodu kompletnej restrukturyzacji, o tarciach między właścicielem a uwielbianym przez kibiców menedżerem, ojcem sukcesu Malky Mackay’em nie wspominając. Rebranding nie przypadł sympatykom Bluebirds do gustu, bowiem nieodłącznym elementem przywiązania i kibicowskiej tożsamości są barwy, herb oraz historia. Natomiast w Cardiff mówiło się o zmianie nazwy, a w międzyczasie podmieniono już kolory i pogrzebano przy herbie. Do tego dochodziły tarcia między właścicielem a menadżerem klubu, Malky Mackay’em, a poszło rzecz jasna o wydane pieniądze. Kto wie, może prywatnie Peter jest podobny do kumpla z Malezji i wkrótce zamiast senyery możemy oglądać VCF w czerwonych barwach azjatyckiego szczęścia, a zamiast nietoperza kibicowska tożsamość będzie musiała zaakceptować smoka. Płacę, wymagam, decyduję — nieodłączne motto władczych i bezwzględnych szefów. Kto ma pieniądze, ten ma władzę.
Wersja druga — presja czasu bywa zgubna. Naturalnie pieniądze potrafią przyspieszyć wiele procesów i przyzwyczaić ludzi do nadmiernej wygody, o czym można się przekonać w codziennym życiu. Podobnych mechanizmów oczekują niektórzy inwestorzy w klubach piłkarskich. Rezultaty nie przychodzą z dnia na dzień, od tak wraz z dźwiękiem przesypywanej gotówki. Droga na szczyt jest zazwyczaj żmudna i wyczerpująca, jednak konieczna do przejścia w oczekiwaniu na efekty. Niekiedy biznesmeni nudzą się swoimi projektami albo zaczynają traktować je niepoważnie oraz niecierpliwie. Jak w Anży Machaczkała, wyznaczono sobie surrealistyczne cele, a skoro ich nie spełniono, to kurek z pieniędzmi został zakręcony. Lim również mówi o dwóch-trzech latach na oczekiwane wyniki, co znając piłkarskie realia, jest zbyt krótkim okresem. Temu panu wystarczy cierpliwości? W pewnym momencie może zabraknąć pasji, kiedy współpracownicy zaczną powtarzać „nieopłacalny biznes”. Jak mówi internetowy klasyk, to się nie dodaje.
Wersja trzecia — niekompetencja gwoździem do trumny. Daleko szukać nie trzeba, bo wystarczy zajrzeć do Santander. Lata temu tamtejszy Racing zahaczył o europejskie puchary, zachwycając pomysłem na budowanie zespołu. Klub z Kantabrii potrzebował jednak pieniędzy na spłatę długów, co podkusiło go do powierzenia swoich losów Aliemu Syedowi, czyli krezusowi z Indii. Zaczęły się bajki o trzeciej sile kraju oraz świetlanej przyszłości, ale kiedy miało przyjść do czynów, indyjski dżin nie potrafił wyczarować pieniędzy. Okazało się, że wszelkie spółki oraz firmy będące bliskie biznesmenowi działały w sposób nieuczciwy bądź wolały funkcjonować na czarnym rynku. Dochodziło do fałszerstw oraz kradzieży pieniężnych, a różnorakie zapewnienia o bogatej rodzinie bądź wielkim majątku prysły niczym bańka mydlana, kiedy należało realizować przelewy. Z kolejnymi miesiącami pustoszały trybuny, a konta piłkarzy świeciły pustkami. Zamiast milionów na transfery, trzeba było spłacić 50 milionów długu, bo choć pieniędzy z klubowego skarbca ubywało, to zarządcy chwalili się coraz to nowszymi samochodami oraz odrzutowcami. I pewnie byłoby tak dalej, gdyby nie zainteresowanie sądów, a Aliego nie zaczął odwiedzać Interpol. Nigdy nie wiadomo, co odbije niestabilnemu bogaczowi. Racing jak na razie zmaga się z dylematem — 2B or not 2B. I chodzi, niestety, o trzecią ligę hiszpańską.
Wersja czwarta — dopóki starczy pieniędzy. Czym jest bogacz w klubie, dowiadujemy się także z Málagi. Do przeciętnego andaluzyjskiej drużynt napłynęło sporo pieniędzy, dzięki którym odnowiono budynki i wyraźnie zaznaczono pochodzenie zarządcy. Zatrudniono świetnego szkoleniowca, Manuela Pellegriniego. Ponadto, sprowadzono wielu doświadczonych oraz sprawdzonych piłkarzy, co w połączeniu z młodością — patrz: Isco — szybko przyniosło wyniki sportowe. Wszystko w spójną całość poskładał fachowy Inżynier, Manuel Pellegrini, ojciec sukcesu. Boquerones zawojowali nawet fazę pucharową Ligi Mistrzów, dochodząc do ćwierćfinału. Potem nadeszły jednak kłopoty, bowiem Abdullah bin Nasser Al Thani nie regulował wszystkich należności pieniężnych. Do sprawy szybko wmieszała się UEFA, zakazując Andaluzyjczykom występów w europejskich pucharach w następnym sezonie. I choć uregulowano wszelkie długi, decyzja nie została zmieniona. Źródełko z pieniędzmi zostało zasypane i odłączone od Málagi, czego efektem była sprzedaż najlepszych zawodników, by nieco zrównać budżet bossa. Obecnie ekipa Bernda Schustera posiłkuje się zaciągiem młodych i niesprawdzonych graczy, a projekt — choć ambitny — to zdaje się nie sprawdzać w praktyce.
Wersja piąta — piłkarska Europo, strzeż się! Przedstawione sytuacje pokazują, że zabawa z bogatymi inwestorami nie zawsze oznacza pasmo sukcesów, jednakże niektóre projekty są na tyle stabilne, by odrestaurować lub przynieść świetność klubom. Najlepszym przykładem są Manchester City oraz Paris Saint-Germain, które choć jeszcze nie sięgnęły po najwyższe europejskie trofea, to jednak nabałaganiły już sporo na własnych podwórkach, a z każdym rokiem stają się coraz silniejsze. Głośne nazwiska, bajońskie apanaże, gigantyczne transfery, fantastyczna piłka. Jedna z wizji, która jak najbardziej może zawitać do słonecznej Walencji. Wystarczy trafić na odpowiednich ludzi… choć większość projektów powiązanych z tajemniczymi inwestorami legło już w gruzach.
Altruizm czy nieszczere intencje?
Czasem powierzenie klubu nieznanemu biznesmenowi okazuje się podpisaniem paktu z diabłem. Będą nazwiska, może nawet chwilowe sukcesy, ale prędzej czy później przyjdzie upadek. Amadeo Salvo zachwalając Petera Lima podkreśla, że jego głównym motywem jest dobro klubu, ale dobrze wiemy, że tam gdzie są wątpliwości, tam pojawiają się też przekręty. Dowiedzieliśmy się, że Singapurczyk jest pasjonatem sportu, bo prowadzi sieć barów piłkarskich poświęconych głównie Manchesterowi United. Natomiast jeśli 60-latek byłby takim idealnym inwestorem, to już dawno widzielibyśmy go w Rangersach bądź Liverpoolu, coś jednak sprawiało, że kluby wybierały inne oferty.
Akurat pieniądze nie powinny być problemem, bowiem inwestycje Lima są dość jawne. Różnorakie piłkarskie projekty, a do tego inwestycje w tory wyścigowe oraz McLarena zdają się być prawdziwe. Bankia ma jednak wątpliwości co do przedsiębiorcy po wstępnych spotkaniach, mówiąc wyraźnie, że pojawiły się lepsze i pewniejsze oferty, ponoć nawet właściciele PSG chcieliby zainwestować w walencki klub. Od razu pojawiło się sporo głosów, że przez Petera nie przemawia pasja ani zamiłowanie do sportu, a zwykła interesowność oraz chęć przeprowadzenia kilku szemranych biznesów. Znaków zapytania dodają tylko nalegania i pospieszanie Amadeo Salvo. Czy można znaleźć łatwiejszy kąsek od zagubionego w kryzysie klubu, dążącego do odzyskania dawnej świetności? Dlaczego Lim woli włożyć pieniądze w zadłużony na kilkaset milionów projekt aniżeli postarać się o czysty start? Walenckie media zaznaczają, że takich historii było już wiele, a spotkanie miliardera-altruisty graniczy z cudem.
Żmudne dążenie do normalności może zająć przynajmniej kolejną dekadę, więc wszystko wskazuje na to, że jedynym wyjściem Valencii będzie powierzenie swoich losów inwestorowi. Tych nie brakuje, ale jak to w świecie biznesu — trudno o szczere intencje. Kibicom nie zależy na tym, by wydawać kilkadziesiąt milionów na kolejne głośne nazwiska. Wręcz przeciwnie, fani walenckiego klubu oczekują, że potencjalny zastrzyk gotówki zapewni równowagę finansową, a dodatkowe środki zostaną przeznaczone na rozbudowany scouting w Ameryce Południowej i szkolenie młodzieży, z której przecież słynie VCF.

Nadchodzi azjatycka era w klubie? | Fot. CholiiDie
Sprzeczne wizje i spoufalanie się z Mendesem
Podejrzenia nieczystych intencji są powszechne. Ławkę trenerską powierzono Juanowi Antonio Pizziemu, który wolałby inwestować w młodych, perspektywicznych zawodników. Z kolei Lim ponoć miałby predestynować piłkarzy ze stajni Jorge Mendesa, który zresztą reprezentuje Singapurczyka. Nani, Anderson, Danny, Ola John, Rodrigo, Hugo Almeida, Ganso, Pato czy Rivière — na tych zawodników ma zarzucić sieci dyrekcja sportowa. Wedle walenckich dziennikarzy nowe rozdanie ma być jeszcze wsparte o utalentowanych zawodników z Azji, co przyniosłoby wpływy na tamtejszym rynku. Zamiast hiszpanizacji kadry i stawiania na wychowanków, bliższa wydaje się wersja z Wieżą Babel i masowym napływem Portugalczyków. A to koliduje z planami Pizziego, Rufete, a także Ayali. Jak na razie panowie zgadzają się w jednej kwestii: sprowadzić należy przede wszystkim napastnika, skrzydłowego oraz stopera. I oczy większości najczęściej spoglądają w kierunku Edina Džeko, swoją drogą ulubieńca Petera. Takich nazwisk dawno nie było w pomarańczowej VCF.
Najbliższe tygodnie będą decydujące dla klubu z Mestalla. Zaufanie Peterowi Limowi będzie równoznaczne z przyniesieniem do domu kota w worku. Zostanie pupilkiem czy prędzej przyniesie kłopoty? Ot, wielka tajemnica. Jednoznacznie stwierdzono, że zastrzyk gotówki jest niezbędny, ale fani wolą wegetować niż zmarginalizować rolę cantery, historii bądź barw VCF. Inwestor musi wejść do klubu z szacunkiem i przyjąć tutejsze zwyczaje zamiast rozpowszechniać swoje tradycje. Sprawa Singapurczyka jest szczególna, bo dawno nie było tak głośno o żadnym inwestorze. Jaka historia zostanie napisana w Walencji? Podobna do tej z Paryża bądź Manchesteru czy raczej bliższa Máladze, Racingowi lub Portsmouth? A może Peter Lim napisze zupełnie inne, pionierskie dzieje. Tej sprawie warto się przyglądać.