Kiedy wysiadł z samolotu na lotnisku nie spodziewał się, że będzie na niego czekał sam Juan Carlos Valerón. Zarówno dla Kevina–Prince’a Boatenga, jak i dla Las Palmas, transfer ten roztaczał wokół siebie aurę tajemniczości i ryzyka. Dla byłego zawodnika m.in. Milanu miała to być pierwsza przygoda z Hiszpanią, Kanaryjczycy zaś sięgali po piłkarza z łatką lekkoducha.
„Żałuję wielu rzeczy. Kiedy byłem młodszy nie pracowałem tak ciężko jak powinienem, mogłem polegać na swoim talencie. To nie jest sposób. Żałuję, że nie przykładałem się mocniej, ale wtedy byłem szychą, miałem pieniądze i sławę”
Za dwa tygodnie stuknie mu trzydziestka. Choć emerytura jest jeszcze odległym tematem dla Boatenga, to jednak zaczyna powoli planować, jak będzie wyglądało jego życie po zawieszeniu butów na kołku. Najprościej rzecz ujmując – zamierza zostać mentorem. Chce pomagać młodym piłkarzom, którzy tak jak kiedyś on, zderzą się ze światem wielkich pieniędzy i niemalże nieograniczonej możliwości konsumpcji. Nie chce pozwolić, żeby inni popełniali te same błędy, co on. Na jego doświadczeniu może korzystać już młodzież z Las Palmas.
„A dlaczego nie?” – taką odpowiedź usłyszał Manu Carreño z radia COPE, kiedy zapytał się Prince’a o powody przyjęcia przez niego oferty Los Amarillos. Po chudych latach w Schalke zakończonych hucznym odstawieniem od składu, powrocie do Milanu, gdzie jednak nie zachwycił, potrzebował nowego bodźca. Na wieść o tym, iż były reprezentant Ghany zmierza na Wyspy Kanaryjskie pierwsze skojarzenie mogło być proste: wakacje i ślizganie się na nazwisku. Las Palmas to wszak zespół klasy średniej, rozpoczynający drugi sezon od powrotu do La Liga, w której nie było ich trzynaście lat. Zaryzykowali transfer nieco wyblakłej gwiazdki. Po siedmiu miesiącach z pewnością można stwierdzić, iż było warto. Jest wzorem na murawie i poza nią.
Samo wejście do klubu miał całkiem spektakularne. Z lotniska Gran Canaria Airport odbierała go klubowa delegacja, na czele której stanął sam Juan Carlos Valerón. Światło dzienne z tego spotkania ujrzała krótka anegdota. El Flaco, który piastuje obecnie funkcję ambasadora klubu miał zaoferować Boatengowi, że zaniesie jego walizki do samochodu, na co nowy nabytek Las Palmas nie mógł przystać. „Jest legendą jak Messi, Ronaldo czy Zidane. To niemożliwe, żeby mógł nosić mój bagaż” – wyjaśnił podczas prezentacji. Na trybunach przywitało go około sześciu tysięcy ludzi. Nie można się łudzić. Podpisanie przez niego kontraktu z Los Amarillos było wówczas najbardziej medialnym transferem w historii klubu.
Aklimatyzacja w drużynie przebiegła błyskawicznie. W rozmowie z Kickerem przyznał, że nie przychodzi do drużyny z chęcią bycia szefem wszystkich szefów, bo zna klimat wielkich szatni. Chciał tylko grać dobry futbol. Kiedy emocje po zakontraktowaniu Ghańczyka opadły, lokalne media obiegła wiadomość, iż Boateng zaprosił całą drużynę na kolację integracyjną, co zostało przyjęte z aprobatą przez kibiców. Z kanaryjską kuchnią oswoił się bardzo szybko. Dziennikarz „La Provincia” postanowił przeprowadzić na Boatengu „test na kanaryjskość”, który sprawdzał między innymi poziom wiedzy na temat gastronomii. Wiedział, czym jest gofio i potrafił wskazać mojo – najpopularniejszy sos wśród wyspiarzy. Imponował otwartością jako osoba, a za wizerunkiem profesjonalisty szła w parze forma na boisku.
Rozgrywki ligowe rozpoczął od dwóch goli przeciwko Valencii i Granadzie. To był pierwszy znak wysłany w kierunku całego kontynentu mówiący, że Książę wcale nie powiedział ostatniego słowa. Kolejna z sześciu bramek, które strzelił do tej pory z pewnością jest mocnym kandydatem do tytułu najładniejszego trafienia sezonu.
Na początku stycznia kończyła się przygoda Kanarków w Copa del Rey. Na osłodę pozostało zwycięstwo w Madrycie nad Atlético 3:2. Po meczu przed szereg znów wyrwał się Książę i zabrał całą drużynę do jednej ze stołecznych restauracji. Te drobne gesty, ta nieformalna funkcja animatora czasu wolnego zespołu stawia Boatenga w bardzo dobrym świetle. Un canariano más.
Boateng w wersji Las Palmas, to nie tylko organizator, ale także doradca. W wywiadzie opublikowanym niedawno przez The Guardian mówi o tym, jak stara się pomagać lokalnej młodzieży: „Są tutaj młodzi piłkarze obdarzeni wielkim talentem. Może się tu trudno żyć: piękny krajobraz, pogoda, dwie godziny treningu i na plażę. Trudno jest się skupić, ale jestem już doświadczony. Doradzam, staram się pomóc. Od nich zależy, czy wezmą sobie wszystko do serca, ale mogę powiedzieć, że przynajmniej próbowałem”.
Jego kontrakt wygasa latem, ale klub zastrzegł sobie w umowie zapis pozwalający na zatrzymanie piłkarza na kolejny rok. „Jest szczęśliwy, świetnie gra, wszystko jest w najlepszym porządku” mówił niedawno jego agent Edoardo Crnjar. W pozytywnym tonie na temat przyszłości wypowiada się także sekretarz klubu Luis Helguera: „Jeśli jest mu z nami dobrze, zostanie. A jest”. Trudno spodziewać się, aby Gran Canaria została jego domem do końca przygody z futbolem, ale jedno jest pewne: Książę pokazuje się z innej strony w miejscu, w którym równie łatwo piłkarzowi przepaść i zatracić się w życiu pełnym przyjemności, jak na przykład stało się to z Sergio Araujo. Na razie w roli przewodnika wygląda doskonale i wysyła w świat informację: tu można stanąć na nogi.