Cykl La Otra Liga współtworzymy we współpracy z portalem FCBarca.com, na którym znajdziecie jeszcze więcej informacji o katalońskim klubie.
W tym sezonie Deportivo Aláves po raz pierwszy od dekady melduje się w najwyższej klasie rozgrywkowej. W ostatniej kampanii na tym szczeblu byli jednak bardzo daleko od powtórzenia swojego najlepszego wyczynu w historii, który miał miejsce na początku tego wieku. Dotarli wówczas do finału Pucharu UEFA. Które stwierdzenie w tym sezonie będzie im bliższe – „historia lubi się powtarzać” czy „nic dwa razy się nie zdarza”?
Wszyscy lubimy dramatyczne historie zakończone happy endem. Kiedy drużyna, o której przeciętny kibic nawet nie słyszał nagle podbija serca fanów. Nie inaczej było z Deportivo Aláves. Na ich sukcesy z początku wieku wielki wpływ miało dobre zarządzanie. Zawodnicy przechodząc do tego klubu mogli być pewni wypłat na czas. To tylko jeden z czynników, które do Baskonii przyciągały lepszych piłkarzy. Jakie były te inne?
Początek
Drużyna z Kraju Basków po 42-letniej tułaczce po niższych ligach w końcu wraca do Primera División. Ma to miejsce po sezonie 1997/98. Jak to często bywa po powrocie do najwyższej klasy rozgrywkowej towarzyszą temu niemałe problemy, które nie ominęły i ekipę z Vitorii. Po ostatnim spotkaniu w sezonie nie skompletowali wielu zbyt punktów, ale zaledwie jedno oczko przewagi zapewniło im utrzymanie. Nikt jednak po gwizdku kończącym mecz w ramach 38. kolejki do tego nie wracał. Ekipa już rozpoczęła przygotowania do nowego sezonu.
Posłuchaj nowego podcastu #FdeJ!
Niespodzianka
W kampanii 1999/00 widmo spadku ponownie miało zajrzeć im w oczy, ale wyniki zaczęły przybierać jednak zupełnie inny obrót. Jaka walka o utrzymanie? Jaki spadek? Deportivo Aláves zakończyło kampanię na 6. miejscu, a z Primera División musiały pożegnać się takie marki jak chociażby Atlético czy Sevilla. Wysoka lokata sprawiła, że Albiazules stanęli przed szansą gry w Pucharze UEFA. Szansą, z której zaczerpnęli pełnymi garściami.
Zaczynamy walkę o Europę
Nim dane im było zagrać w Pucharze UEFA, musieli się jeszcze sporo natrudzić. Walkę o udział w tym europejskim pucharze rozpoczęli bowiem od pierwszej rundy. Już na samym początku czekał na nich trudny rywal i daleka podróż do Turcji, by zmierzyć się z Gazientepsporem. W pierwszym meczu rozgrywanym na tureckiej ziemi padł bezbramkowy remis, co oznaczało że wszystko rozstrzygnie się w Vitorii. Nie był to wcale spacerek. Aláves aż dwukrotnie musiał gonić wynik, aby dopiero w 72. minucie zacząć powoli przechylać szalę zwycięstwa na swoją stronę. Na tablicy wówczas widniał wynik 3:2 dla Deportivo. Obie drużyny zdobyły po jeszcze jednej bramce, ale nie zmieniło to już rezultatu. Hiszpanie awansowali, a Turcy pożegnali się z Pucharem UEFA po dramatycznym dwumeczu.
Przeznaczenie – Norwegia
Podczas kolejnych dwóch rund los uśmiechnął się do Deportivo Aláves. Trafiali na niezbyt wymagających przeciwników pochodzących z Norwegii. Najpierw na Lillestrom, z którym losy dwumeczu przesądzili już w pierwszym wyjazdowym spotkaniu, a rewanż przed własną publicznościa był tylko formalnością. Podobnie sprawa się miała z Rosenborgiem. Co prawda w pierwszym meczu padł remis i walkę o awans musieli stoczyć na wyjeździe, lecz i to zadanie odrobili na pięć z plusem. Czwarta runda stała się faktem. Pozostało tylko czekać na poznanie rywala.
Pierwszy poważny sprawdzian
Tutaj los nie był już dla Deportivo zbyt łaskawy. Zostali przydzieleni do pary z Interem Mediolan. We włoskiej drużynie występowały wówczas takie gwiazdy jak Ronaldo, Seedorf czy niezniszczalny Zanetti. Robi wrażenie, prawda? W Aláves jedną ze znanych postaci był Cruyff. Rzecz jasna nie Johan, a jego syn Jordi. Mecz z Interem nie mógł się lepiej rozpocząć dla Albiazules. Tuż przed zejściem do szatni wyszli na prowadzenie, a gola zdobył Javi Moreno. Do remisu doprowadził jednak Inter i po 45 minutach na tablicy widniał wynik 1:1. Na tym mediolańczycy nie poprzestali. Szybko zdobyli jeszcze dwie bramki i wydawało się, że sprawa awansu jest już przesądzona. Jednak nie dla Aláves. Wówczas zrobili coś, dzięki czemu przeszli do historii i usłyszała o nich cała Europa. W cztery minuty odrobili dwubramkową stratę. Nie był to koniec, ponieważ spotkanie to rozgrywano w Vitorii i wynik nadal awansem premiował Inter.
Mecze z Gazientepsporem meczami z Gazientepsporem, mecze z norweskimi drużynami meczami z norweskimi drużynami… Możesz ich pokonywać, dokonywać remontad, nigdy nie będzie to jednak tak widowiskowe jak wówczas, gdy pobijesz znacznie silniejszego rywala. Cała zabawa zaczęła się, gdy Baskowie musieli gonić wynik z pierwszego spotkania z piłkarskim gigantem pokroju Interu. Nie był to co prawda jeszcze ten zespół jaki wszyscy znamy za czasów José Mourinho. Byli jednak na tyle silni, że już w eliminacjach uważano ich za faworyta do tytułu.
W rewanżu przez długi, długi czas utrzymywał się bezbramkowy remis. Nerazzurri spokojnie grali swoje, w końcu to oni mieli przewagę z poprzedniego starcia, a teraz grali przed własną publicznością. Piłeczka była po stronie Aláves. Skutecznie odbili ją aż dwukrotnie, pod koniec meczu. Ostatni kwadrans, dwa gole, Inter za burtą, a Deportivo na ustach wszystkich. Taki oto dramatyczny scenariusz rozegrał się pewnego wieczora na Estadio Giuseppe Meazza.
Hiszpańska siła rażenia
Tak jak w ostatnich latach hiszpańska piłka zdominowała europejski futbol, tak było i na początku zeszłej dekady. W ćwierćfinale Pucharu UEFA znalazło się czterech przedstawicieli z Primera División i czterech z innych lig. Proste rachunki i dochodzimy do wniosku, że aż połowa to kluby z jednego kraju. Rażąca dysproporcja.
W ¼ finału jeden hiszpański zespół musiał jednak odpaść. Aláves i Rayo trafiły na siebie. Zatem niech wygra lepszy! A tym lepszym okazało się po raz kolejny Deportivo. Błyskawice musiały uznać wyższość swojego ligowego kolegi, który w dwumeczu nie pozostawił im żadnych złudzeń. Rayo na osłodę wygrało rewanżowe spotkanie, lecz na nic to się zdało. Wynik pierwszego meczu ustawił już dawno przebieg rywalizacji.
Półfinał i znowu ta sama proporcja – w grze dwa kluby z Hiszpanii i dwa z innych krajów. Reprezentantami z Półwyspu Iberyjskiego było Deportivo Aláves i FC Barcelona. Ich rywalami Kaiserslautern i Liverpool. Ekipa z Vitorii trafiła na tego łatwiejszego przeciwnika na papierze, a jak się później okazało i w rzeczywistości. Niemiecka drużyna w tym dwumeczu tak naprawdę nie istniała. W sumie straciła dziewięć bramek, zdobywając zaledwie dwie. Nie trzeba tutaj nic więcej dodawać. Dysproporcje pomiędzy obiema ekipami były ogromne, a Aláves znów znalazło się na ustach całego świata. Od teraz pozostał im już jeden krok – pokonać Liverpool w finale.
Najlepszy finał w historii?
Mamy 16 maja 2001 roku. Jesteśmy w Dortmundzie. Czekamy na finał, który elektryzuje nie tylko całą Europę. Liverpool już wyobraża sobie gdzie postawi kolejne trofeum w gablocie. The Sun ostrzegał jednak aby „nie lekceważyć rywala”. Słowa angielskiego brukowca były jak najbardziej prawdziwe. W finale było wszystko – walka, pot, łzy i co najważniejsze: wiele goli, bo aż dziewięć. „Na pewno nie spodziewaliśmy się takiego finału” – przywołuje w swojej głowie takie oto wspomnienia Steve Speed.
Mecz rozpoczął się zgodnie z przewidywaniami. Wynik otwierają The Reds, a następnie podnoszą prowadzenie. Deportivo w połowie pierwszej odsłony spotkania zdołało co prawda zdobyć bramkę kontaktową, lecz zaraz potem odpowiedzieli Anglicy, dzięki rzutowi karnemu podyktowanemu za faul na Owenie. Po 45 minutach na tablicy widniał wynik 3:1 i nic nie wskazywało na to, że cokolwiek ma się jeszcze odmienić.
A jednak odmieniło!
Trzy minuty po zmianie stron boiska Aláves zdobywa kolejną bramkę za sprawą niezawodnego Moreno. Następny gol to też jego sprawka. 51. minuta, a na tablicy wyników remis, mecz rozpoczyna się od nowa, kibice Liverpoolu zamarli, a fani Aláves niedowierzali w to, co widzą. Taki stan rzeczy utrzymywał się do 73. minuty, wówczas Hiszpanie za bardzo cofnęli się do defensywy, wyczekując jakby końca meczu, za co zostali skarceni bramką. Za nieco ponad kwadrans wydarzy się wówczas coś, co na zawsze zmieni przebieg historii… Jordi Cruyff rzutem na taśmę doprowadza do remisu 4:4. Mamy dogrywkę po dramatycznym spotkaniu obfitującym w grad goli.
Dogrywka rządziła się swoimi prawami. Trwała co prawda 30 minut, ale tylko wtedy, gdy żadna z drużyn nie zdobędzie gola. Inaczej zwycięzcę wyłaniał „złoty gol”. A ten trafił na konto piłkarzy z miasta Beatlesów. Wcześniej Deportivo otrzymało dwie czerwone kartki, a teraz przegrali po samobójczym trafieniu. Nie wiem, czy może być gorzej. Czar prysł. Hiszpanie przez długi czas nie potrafili pozbierać się po takiej porażce. Fantastyczny comeback i przegrana po własnym trafieniu, tyle że nie do tej siatki, co trzeba.
Trener po spotkaniu nie ukrywał rozczarowania, ale i dumy: „Dortmund był świadkiem wielkiego finału. Jesteśmy najmniejszym zespołem, który ten finał uczynił wielkim. Graliśmy z dumą i klasą, udało nam się doprowadzić do wyniku 4:4 w regulaminowym czasie. Efekt był taki, że w dogrywce byliśmy na wpół martwi. Jedna z drużyn musi przegrać finał i tylko jedna go wygrywa.”
Co teraz?
Deportivo Aláves po dziesięciu latach wraca na salony, wraca do Primera División. Wiedzą, że droga nie będzie usłana różami. Mają jednak sporo doświadczenia w wychodzeniu z niemałych opresji. Jakie będzie obecne pokolenie? Tego jeszcze nie wiemy. Tamto z początku wieku pokazało nam jedno: udowodniło że nazwiska nie grają.